27 Sept 2008

Z Florydy przez Łódź do Boltonu

Czytając wpisy na blogsporcie zebrałem kilka wolnych myśli. Charakter postu może być trochę chaotyczny, bowiem prowadzę mały wyścig z czasem i nie mogą sobie tym razem pozwolić na dopracowanie tej notki. Proszę o wyrozumiałość.

Zaintrygowała mnie informacja dostarczona przez „Świat koszykówki” o nowych koszulkach zespołu z Florydy. W dużej mierze świadczy o integralności europejskiego futbolu z amerykańskimi superligami. Jednakże rzadko się zdarza, aby sportowy wzór popłynął ze „starszego” wybrzeża Atlantyku. Włodarze amerykańskich drużyn poszli w soccerowe ślady i coraz częściej zmieniają modele koszulek, aby tylko podreperować nadszarpnięte indywidualnymi kontraktami budżety. Oceniając wielkość USA oraz popularność zawodowych lig za granicą, kluby Premiership mogą o takiej sprzedaży tylko pomarzyć.

Choć nie znalazłem dokładnych informacji, kto i ile zarobił na nowym numerze Kobe’ego Bryanta (wierzycie w bajkę o ulubionym numerze ze szkoły średniej?), ale i tak niektóre liczby robią wrażenie. Skończyły się czasy, kiedy koszulka NBA była aktualna tak długo jak dany zawodnik nie zmienił zespołu. Ktoś sobie pluje w brodę, że pomysł nie pojawił się wcześniej, kiedy liga koszykówki przeżywała boom w latach ’90. i niemalże każdy dałby się wówczas za takową pociąć. Wyobrażacie sobie ile zarobiłby władze NBA, gdyby taki Michael Jordan grał co dwa lata w innym modelu? Zmiany, które następowały, były minimalne, niemalże niczym korekty.

Co więcej, zszokowała mnie sama prezentacja nowego modelu koszulek. Przypominała ona bardziej występ przygotowany przez licealny teatrzyk bądź kumpli z akademika, a nie profesjonalistów. Jeżeli ktoś reklamuje nowy model czegokolwiek, chce to sprzedać. Formuły zaprezentowanej przez Orlando nikt nie kupi w Chinach. Pójść należało drogą Bayernu Monachium. Kicz w Europie, szał w Azji. Choć tutaj ciekaw jestem opinii SiMa.

Informacje o Magics przypomniały mi także o jednej z pierwszych notek na tym blogu, o Rickim Horrowie. Człowiek-legenda w amerykańskim biznesie sportowym, który ma na koncie sprowadzenie obu drużyn NBA na Florydę. Fajnie było poznać go rok temu i trochę pomailować. Inna sprawa, że czytając tamten wpis aż prosi się o poprawienie wielu błędów językowych (składnia, gramatyka, ortografia!!). Przynajmniej mam porównanie, jaki postęp nastąpił w moim angielskim w przeciągu ostatnich 12 miesięcy.

Zrobił na mnie wrażenie monolog-rzeka Marcina Gortata, wysłuchany i dobrze prowadzony przez Łukasza Ceglińskiego. Z resztą, nie tylko na mnie. Chłopak, któremu spełniło się więcej marzeń aniżeli sam oczekiwał, jest nadal skromną osobą. Cieszy się bogactwem i popularnością, ale nie chełpi i gwiazdorzy. Ma więcej, ale jest taki sam. I pamięta o wszystkich, którzy pomogli mu trafić do NBA. Pomaga młodym adeptom kosza. Widziałem wiele wywiadów z Gortatem i wszędzie wymienia te same osoby. Co ciekawe, w tym gronie jest także mój nauczyciel w-fu z czasów liceum, Konrad Skupień. Spotkałem go w styczniu tego roku podczas studniówkowej próby i zapytałem o zawodnika Magic. – Fajny, spokojny chłopak. Cieszę się, że mu się udało – usłyszałem spokojnie w odpowiedzi.

Jakiś czas temu zaczęło mnie nurtować, czy Gortata nie spotkałem wcześniej na parkietach, bowiem jego przygoda z ŁKS-em zbiegła się w czasie z moją w Starcie Łódź. Mini-dochodzenie przeprowadzone z kolegami z zespołu odpowiedzi nie przyniosło, a historii dorabiać nie chcę. Mój znajomy grał w czasach szkolnych przeciwko Carlosowi Veli (obecnie Arsenal), dlaczego ja miałby nie zagrać przeciwko zawodnikowi NBA ;-) Tym niemniej, czytając wypowiedzi Marcina cieszyłem się jego szczęściem.

I wtedy pojawił się kolejny bohater tej opowieści urodzony z Łodzi, Euzebiusz Smolarek. Dokładniej, wpis Michała Pola o konferencji prasowej w Boltonie. Choć, czytając komentarze, dziennikarz Polsatu Jakub Górski szczerze przyznał, że trochę „ostro” przywitał piłkarza, niesmak pozostał. Na tym poziomie i za te pieniądze zawodnik musi być profesjonalistą, nawet jeżeli od roku wiatr wiele mu w twarz. Ciekawe, czy wytransferowany do HJK Helsinki udzielałby wywiadów polskim mediom po finsku? Smolarek zapomniał o gościnności, na której sam chce zarabiać. W historii futbolu bywało gorąco w sali konferencyjnej i nikt nie uciekał. Fajnie jest słyszeć przyjemne pytania, ale za swoje czyny (tudzież gesty) także trzeba umieć odpowiadać. Prestiż nagrody „Piłkarza Roku” od tygodnika „Piłka Nożna” trochę podupadł. Choć już nie pierwszy raz.

26 Sept 2008

Tak powiedział Wenger

Czwartkowy artykuł w „The Timesie”. Autor wygłasza w nim peany pod adresem Jacka Wilshere’a, umiejętnie komponując je z wypowiedziami Arsène’a Wengera.
„People tell me he's a bit like Liam Brady because he has good balance and a change of direction. I believe later in his career he will be a central midfielder or play behind the strikers.
Z wcześniejszych zdań artykułu wynika, że to francuski menadżer zasugerował osobę Liama Brady’ego jako porównanie. Pomiędzy zacytowanymi wyżej dwoma zdaniami, Wenger coś jeszcze wtrącił. Tak się składa, że mam to na dyktafonie ;-)

W dużej sali pod trybunami Emirates Stadium powoli kończyła się pomeczowa konferencja prasowa. Pojawiła się na niej garstka dziennikarzy, może dziesięciu, dwunastu. Więcej widziałem w małym pokoiku przy al. Unii Lubelskiej 2, kiedy Łódzki Klub Sportowy grał w drugiej lidze przeciwko jakiemuś marnemu rywalowi. Choć konferencja zaczęła się ciekawie, od tematu znalezionego listu menadżera do piłkarzy Arsenalu, atmosfera powoli stawała się senna. Ktoś od niechcenia rzucił sugestywne pytanie czy Wilshere swoją grą przypomina Brady’ego, legendę Arsenalu z lat 70.
„People tell me he's a bit like Liam Brady because he has good balance and a change of direction. I’m not sure, because I never saw Brady playing and this is what some fans tell me.
W tym momencie rzecznik przerwał spotkanie z prasą, a Wenger zdążył wstać i się wyprostować. Padło ostatnie pytanie o pozycję, na jakiej będzie grał Wilshere.
„I believe later in his career he will be a central midfielder or play behind the strikers.
Że w polskich gazetach trzeba czymś zapełnić sportowe łamy w środku tygodnia to rozumiem, ale żeby z tym borykali się dziennikarze angielscy? Naturalnie, heca wielka nie jest, można nawet powiedzieć, że się czepiam, ale zaintrygowała mnie ta cytowana w gazecie wypowiedź.

Choć zapowiadałem, że przy okazji następnej notki o „Kanonierach” nakreślę problematyczną wizję przyszłości tego klubu, w tym poście na to miejsca już nie starczy. Tym niemniej, spędziwszy trzy dni dwie minuty spacerkiem od Emirates Stadium, tylko udało mi się utwierdzić w moich przekonaniach. Już się nie mogę doczekać, aż uda mi się myśli te spisać, a zdjęcia z aparatu zrzucić na dysk.

Bardzo chętnie opisałbym także więcej moich wrażeń z samego meczu Arsenal - Sheffield United, aniżeli tylko w formie pomeczowego newsa. Mam nadzieję, że starczy mi na to czasu jeszcze choćby jutro, przed ligową kolejką w weekend. Winien jestem też komentarz o historycznym zwycięstwie mojego lokalnego „mam-tam-dziesięć-minut-z-buta” klubu Brighton and Hove Albion FC nad szejkami z Manchesteru oraz wychodzących ze stadionu fanach Portsmouth w 50. minucie meczu. A to przecież tylko Puchar Ligi...

PS. Na iGola wrzuciłem także artykuł o Kevinie Keeganie i tarapatach, w jakie wpadło Newcastle. Poruszyłem także kwestię okienka transferowego w tym kontekście. Może Was zainteresować.

22 Sept 2008

Dzieci internetu (odcinek 1532.)

Euzebiusz Smolarek zadebiutował w sobotę w barwach Boltonu. Delikatnie mówiąc, jego występ był bezbarwny. Tyle udało mu się zrobić w 55 minut. Jak nie może piłkarz, internautów pośle. Smolarek jednym z bohaterów meczu, ba! najlepszym graczem "Kłusaków". Żenada.

To raczej nie jest jedna z sensacji XXI. wieku, ale... Zdziwiło mnie pojawienie się na boisku Ricardo Vaz Te. Portugalczyk miał być wypożyczony do Racingu i w ten weekend zagrać przeciwko Realowi Madryt. Dementi odejścia z Reebok Stadium się nie pojawiło, pojawił się za to sam zainteresowany. I znowu (też) zagrał słabo.

20 Sept 2008

Cztery bramki i nudy

(fot. onet)
Trochę spóźniona kartka z meczownika. We wtorek byłem na meczu Ligi Mistrzów z Bordeaux i... się zawiodłem. Było po prostu nudno.

Zdaję sobie sprawę, że kibice 95 procent klubów na świecie dużo oddaliby za zwycięstwo 4:0 w najważniejszych europejskich rozgrywkach. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze siedem lat temu Chelsea męczyła się (i odpadała!) z Pucharu UEFA grając z takimi tuzami jak Hapoel Tel Aviw czy St. Gallen. A prowadził ich obecny szkoleniowiec Juventusu! A ja idę w ślady Luisa Felipe Scolariego i marudzę.

Po pierwsze, Girondins nie dostosowało się do poziomu tych elitarnych rozgrywek. Nie atakowało odważnie, nie ryzykowało. W pierwszej połowie zostało skarcone dwoma golami, choć powinno pięcioma. Między bramkami Joey'ego Cole'a a Florenta Maloudy chyba nie działo się nic. Dziura, pustka, nudy, jedno wielkie - nic. Chelsea niepotrzebnie się cofnęła, oddała pole. Piłka przechodziła raz na stronę gospodarzy, raz gości. I nic z tego nie wynikało.

Ani na chwilę zwycięstwo nie było zagrożone, a "wygodnictwo" przy jego osiąganiu powodowało ziewanie. Ziewanie ma to do siebie, iż powoduje reakcję łańcuchową. Ziewnie jedna osoba, potem druga i kolejna, a następnie ktoś obok. I tak ziewały trybuny Stamford Bridge.

Zszokowali mnie fani Żyrondystów. Przyjechała ich garstka, choć Eurostarem i TGV do Londynu mogli się dostać szybko. Ba, mogli nawet przyjechać samochodami, ewentualnie przylecieć tanimi liniami. Wszystko zapewne w zasięgu ich portfela. Na ok. 2 tysięcy, które mogłoby kupić bilety, pojawiło się może sześćset osób.

Swoista historia zatoczyła koło. Rok wcześniej podczas meczu z Rosenborgiem Stamford Bridge wyglądało jak puste, przyszło niewiele ponad 25 tysięcy. Goście z zimnej krainy objęli prowadzenie, a Chelsea męczyła się niesamowicie. Wyrównał Andrij Szewczenko, po jednym z niewielu goli w barwach "the Blues". Następnego wieczora José Mourinho w klubie już nie było. Szalony to był rok. Pełen smutku i łez, złości i braku wiary. Potem przyszło odwrócenie karty i pogoń za United na dwóch najważniejszych frontach. Nie udało się.

Znowu jesteśmy w Londynie. Chelsea bez wysiłku wygrywa z Bordeaux, Scolari oczekuje od piłkarzy więcej, a nad sir Alexem Fergusonem wisi widmo dziewięciu punktów straty do lidera. I czy ja mam prawo narzekać?

99 Gerrarda


Steven Gerrard
może już dziś świętować swoją setną bramkę w barwach Liverpoolu. Zawodnik, którego 90 procent goli było "ważne", lub "kluczowe", bądź "zwycięskie", ewentualnie "ratujące twarz Liverpoolu", nie bez kozery jest postrzegany za żyjącą legendę Anfield Road.

Rafael Benítez nazwał niedawno zawodnika swojej drużyny "najlepszym pomocnikiem świata". Słowa może i trochę przesadzone, ale roli w "the Reds" nie da się podważyć - kto inny ciągnąłby ten wózek tak dobrze, jak on? I choć Stoke może nie być najbardziej wyszukanym rywalem na jubileuszową bramkę, zwycięstwo nad nimi przesunie Liverpool na fotel lidera Premier League. (Przynajmniej) na 24 godziny. Pamiętając fantastyczną atmosferę towarzyszącą setnej bramce Franka Lamparda dla Chelsea, Gerrardowi także życzę aby ta sztuka udała się przed własną publicznością.

"Mind games" w najlepszym wydaniu zaczął już Luis Felipe Scolari. Brazylijczyk oświadczył, że widzi w swoim zespole Cristiano Ronaldo. Ba, będzie chciał go kupić już w następnego lata! Portugalczyk nie należy do najbardziej lojalnych pracowników w historii futbolu i prasa już ostrzy sobie zęby na jego komentarz na te doniesienia. W Chelsea pewność siebie przed niedzielnym meczem z United większa, niż w 2006 roku. Wówczas broniący tytułu zespół z Londynu gładko pokonał przyjezdnych 3:0. Żądza rewanżu za poprzedni sezon ligowy z puentą w Moskwie jest wielka, a drużyna jest "on fire". Nawet José Mourinho wie, ile ubiegłoroczna kampania psychicznie kosztowała jego byłych piłkarzy. Wtorkowe zwycięstwo nad Bordeaux odniesiono niemalże najmniejszym nakładem sił, choć Francuzi wracali do domu z czterema golami straconymi. Jak będzie w niedzielę?

Zwycięstwo Chelsea w niedzielę będzie dramatem dla sir Alexa Fergusona. Dziewięć punktów straty, choć na początku sezonu, przy wyrównanej stawce może być nie do odrobienia. Dlatego ewentualnej porażki szkocki menadżer się boi. - Nie możemy przegrać - powiedział na przedmeczowej konferencji. Czy ten lęk przełoży się na piłkarzy i zwiąże im nogi?

PS. Ciekawostka z Daily Mirror: w Walsall FC ktoś zostawia martwe szczury w workach z brudnymi ubraniami.

PS2. Trochę smutne. Po ostatnich wpisach o Wiśle w Londynie blog zanotował rekordową liczbę odwiedzin. "Bad news sells best", choć wcale bym nie chciał. Szkoda także, że słaba piosenka była wówczas na playliście ;-) Szybko się zreflektowałem. Obecna melodię właściwie kojarzycie z "American Beauty".

19 Sept 2008

Jaki był ten mecz?

(fot. Krzyszfot Porębski / Wislasoccer.com)
Sędzia po raz ostatni zagwizdał, a ja nie byłem pewien, co napisać. Wisła przecież przegrała. Ale tylko 1:2. Ponadto, utwierdzam się w przekonaniu, że drugi gol padł po faulu. Ale Tottenham grał w obronie żenująco słabo i Wisła mogła to nawet wygrać. Krakowski zespół prezentował się świetnie technicznie i kondycyjnie, ale odnosiłem wrażenie, że przy pojedynkach fizycznych Anglicy (ilu tam w ogóle było Anglików?) rzucali ich po ścianach.

Zagaduję dziennikarzy polskich i angielskich. Zdania (po)mieszane. Ledley'a Kinga, który według mnie zagrał beznadziejnie, głośno chwalą korespondencji katowickiego Sportu oraz Sunday Telegraph. ¿Qué? No właśnie, "qué". Ktoś się wtrąca, że Giovani dos Santos nieźle się zaprezentował. Mówiącym te słowa okazał się jakiś meksykański dziennikarz, który przybył do Anglii zrobić materiał o swoim faworycie.

W prowizorycznej mix-zonie na murawie WHL kłębi się tłum lokalnych żurnalistów. Poprosili rzecznika prasowego o rozmowę z Davidem Bentley'em. - Dlaczego? - zaciekawiony zapytałem. - Pierwsza bramka w Spurs, super występ - ktoś odparł. Przy tej opinii także postawiłbym duży znak zapytania. Prawy pomocnik i tak nie przyszedł.

Zanim ostatecznie zjawił się kapitan Spurs, aby odpowiedzieć na kilka pytań, przysiadłem na fotelach dla sztabu oraz rezerwowych graczy. Kiedyś nazywano to ławką. Oparłem się plecami i... odpłynąłem. Wygodne i ciepłe. Wymarzone dla styranego zawodnika, ale czy aby na pewno zachęcające do walki w strugach deszczu dla jego zmiennika? Śmiem wątpić.

Urzekł mnie dziś Gustavo Poyet-szkoleniowiec. Zawsze miałem dla niego miękkie serce, bramek w półfinale FA Cup 2000 przeciwko Newcastle, w Monako, czy otwierającej sezon 1999/2000 mu nie zapomnę. Wróćmy na WHL. Do wejścia szykowali się Frazier Campbell oraz Jamie O'Hara. Urugwajczyk dokładnie obu rozrysował, gdzie oczekuje, że będą grali, a następnie ojcowskim objęciem przytulił ich do siebie. Coś wyszeptał, uśmiechnięty spojrzał głęboko w oczy i klepnął po plecach. On wierzy w ich potencjał i daje temu wyraźne znaki. Trochę inaczej aniżeli Juande Ramos. Założone ręce, spuszczona głowa. Stoi przy linii końcowej i patrzy. Odnosiłem wrażenie, że wzrok jego nawet nie skupia się na grze. Nie gestykuluje, nie krzyczy. Nie wpływa na grę piłkarz. Może nie chce? Nie radzi sobie z presją? Te znaki zapytania równie dobrze mogłem wstawić w nawiasy.

Gdzie się podział szkoleniowiec, którego Sevilla porwała piłkarski świat? Gdzie jest ten ofensywny futbol, którego wszyscy byliśmy fanami? Hiszpan chciał wygrać mecz z Wisłą grając osamotnionym napastnikiem i pięcioma zawodnikami w formacji obronnej. Otrzymawszy przed meczem wyjściowe jedenastki, coś mi się nie zgadzało. Przy każdym piłkarzu stawiałem dwie literki, gdzie oczekuję, iż wystąpi. Niczym z Championship/Football Managera: DR, DL, DC, MC, etc. Naliczyłem pięciu defensorów. Didier Zokora ostatecznie trafił do pomocy, ale grał tam ultra defensywnie - dosłownie trzy kroki od stoperów. Wisła nie jest aż tak straszna, aby przed własną publicznością się tak bronić. Podobny błąd popełnił niedawno Luis Felipe Scolari, de facto przeciwko Spurs. Zamiast ustawić drugą linię ofensywnie, znalazł tam miejsce dla Juliano Bellettiego, który miał biegać za i tylko za Luką Modriciem. Rezultat? Jedyny jak dotąd punkt dla gości w obecnym sezonie Premiership.

Rozwiązania problemu Spurs nie znajdę w sześciu słowach, ponieważ coś na White Hart Lane dosłownie i w przenośni nie gra. Liczba tygodnia/miesiąca/rok? Pięć. Zwycięstwo nad Wisłą było dopiero piątym w meczach o stawkę od czasu wygrania w lutym Carling Cup. Ramos, ten to dopiero spoczął na laurach!

I jeszcze dwa słowa o fanach Wisły. O sytuacji poza stadionem już pisałem w poprzedniej notce. Postawa już na White Hart Lane budziła reakcje zupełnie odmienne. Głośny i (prawie) zawsze kulturalny doping, który przez niemal cały mecz zagłuszał śpiewy kogucich fanów. Największe zainteresowanie angielskich dziennikarzy wzbudziły polskie śpiewy do słów piosenki "Qué será será", tak popularnej wśród fanów na Wyspie. Pamiętam, kiedy w marcu rozmawiając na Widzewie z odpowiedzialnymi za relacje z kibicami, doszliśmy do wniosku, że na nowoczesnym stadionie i fani zachowują się w sposób bardziej cywilizowany. Sami przez się, bez specjalnych odgórnych nacisków. Polsce życzę więc nowych obiektów, bowiem w kwestii problemu chuligaństwa nastąpi milowy krok rozwoju.

Jeżeli po przeczytaniu pomeczowych dywagacji ktoś jeszcze ma siłę rzucić okiem na moją relację dla iGola, gorąco zapraszam!

PS. 5.30am, najwyższa pora iść spać. Po pewnych perypetiach, relatywnie późno wróciłem do domu. Tytuł notki zainspirowany piosenką Turbo, którą piłkarze Wisły mogą sobie melancholicznie zanucić pod nosem.

18 Sept 2008

Spacerkiem od Siedmiu Sióstr

Coś mnie tknęło i zamiast dodatkowo wziąć pociąg Overground, zdecydowałem się na długi spacer po północnym Londynie. Stacja metra Seven Sisters to miejsce kultowe, z którego niejedna przygoda fanów Spurs się zaczęła.

Wyszedłszy na poziom ulicy odniosłem wrażenie, że jestem na Rynku Głównym w Krakowie, a nie w Anglii. Koszulki Wisły, wszędzie butelki po polskim piwie i latające w powietrzu jak owady w Amazonii przekleństwa. Tak, musiałem być w Polsce.

Ruszyłem szybkim krokiem w górę ulicy. Mijając fanów londyńskiej drużyny słyszałem tylko urywki ich rozmów. O słabym starcie w Premiership, o Berbatowie, a czasami zwykłe konwersacje jak minął dzień. Typowe rozmówki około meczowe. Uderzające było zderzenie z rozmowami Polaków. "Podniesiesz na Angoli rękę, już uciekają (śmiech)", "Trzeba im pokazać już teraz na ulicy jak się kibicuje!", et cetera. Mijając stację kolejową White Hart Lane odetchnąłem. To właśnie tutaj miałem wysiąść z Overgroundu, aby szybciej znaleźć się stadionie. Za Chiny!

Okazało się, że była to także stacja docelowa dla największej grupy fanów Wisły. Policja zamknęła całą ulicę i zdecydowała się wstrzymać pochód krakowskich kibiców. - Jak długo będą tam jeszcze stać? - zapytałem policjanta. -Jakieś 20 minut, może dłużej - odparł przedstawiciel w służbie Jej Królewskiej Mości. Uff, mi się udało.

I jeszcze anegdotka z salonu prasowego. Narzeka dziennikarz the Guardiana: Moje życie jest ciężkie. A może to kara za jakieś grzechy? Idę na konferencję prasową i z takiego czegoś muszę zrobić poprawne językowo zdania dla gazety. Myślisz, że to łatwo?

17 Sept 2008

Pamiętacie?

Właśnie kończy się ceremonia zamknięcia Igrzysk Paraolimpijskich 2008.

Ponad dwa miesiące temu, jadąc pociągiem, do ręki wpadł mi tygodnik Time. Przeczytałem jakiś krótki felietonik o oczekiwanej postawie dziennikarzy pracujących przy Olimpiadzie. Przeleciało mi przez głowę kilka krótkich myśli-pytań, które szybko zapisałem jako notatkę na komórce.

Choć napisałem to wówczas po angielsku, dziś nie będę się wygłupiał i wrzucę ją tutaj już po polsku:
"Co się wydarzy po Olimpiadzie w Chinach? Jaką wiadomość pozostawią światu pracujący tam dziennikarze? Ile wielkich imprez odbyło się już w Chinach bez politycznego rozgłosu? Co będzie znaczyła cisza wobec Tybetu po zakończeniu IO? Jak bardzo hipokrytyczny jest świat zachodni?
Wróciłem do tego wczoraj, czytając bloga Jibe oraz artykuł z Wyborczej autorstwa Marii Kruczkowskiej.

Potraficie teraz odpowiedzieć na tak postawione pytania? Pamiętacie o sytuacji w Tybecie, nad którą tak wielu z Was lamentowało? Czy może Waszą uwagę kierują media i interesujecie się tylko tym, co one chcą pokazać?

16 Sept 2008

ChelseaMegastoreWatch

Albo ktoś sobie zażartował, albo Roman Abramowicz rzucił kasą. A gest ma.

Duża wpadka miała miejsce już pod koniec sierpnia, kiedy w internetowym sklepie Chelsea można było kupić koszulkę meczową z napisem "Robinho" na plecach. Za "pomyłkę" oficjalnie przeproszono, ale na wiarygodności ktoś stracił.

Wczoraj rano na chelseafc.com witała informacja, że w następnym meczu rywalem jest Bordeaux. Co ciekawe, herb "Żyrondystów" był łudząco podobny do "Lisów" z Leicesteru. Po kilku godzinach Francuzi klubowego loga nie mięli już wcale, a właściwe pojawiło się dopiero dzisiaj. Ale najlepsze wydarzyło się w międzyczasie.

Wpisawszy www.chelseamegastore.com/members otwiera się zakładka internetowego sklepu ze zniżkami dla członków klubu. Wszystkie produkty tańsze o 10 funtów. Roman ma serce dla Chelsea. Kiedy rok temu władze ligi przełożyły wyjazdowy mecz z Evertonem na czwartek, rosyjski właściciel załatwił dla kibiców darmowy pociąg i bilety na mecz! Można? Można!

Dlatego nie zdziwiło mnie wcale, że kupując t-shirta za 5 funtów w koszyku pojawiała się kwota "-5 funtów". Wybrałem więc 58 (pięćdziesiąt osiem) produktów, łącznie z nową koszulką Deco, za łączną kwotę 45 funtów. Zamiast rachunku na 600 funtów :-) Czy na stronie ChelseaMegastore zaistniała pomyłka? Wielce prawdopodobne, bowiem dziś rano zamówienie mi odwołano. Tym niemniej, z konta potrącono wspomnianą sumę. Zadzwoniwszy do Customer Service próbowano mnie zbyć mówiąc, że błąd popełnił mój bank. Bzdura kompletna, więc za wygraną nie dałem. Zważywszy, że wszystkim moim znajomym próbowano taki sam kit wcisnąć.
Fajnie by teraz było żyć w USA z prawnikiem rodziny szykującym pozew :-) Do sprawy podchodzę zupełnie na luzie, a i na straconej pozycji nie jestem. Po kolejnej rozmowie telefonicznej potraktowano już mnie zupełnie poważnie i jakiś "financial expert" zapewnił, że dziś lub jutro do mnie zadzwoni/e-mailuje, aby sprawę wyjaśnić.

Być może większość błędów i pomyłek wynika z faktu, że siedziba sklepu internetowego Chelsea wcale nie jest w Londynie, a w... Manchesterze? Jakieś 20 minut jazdy samochodem od Old Trafford.

A Roman i tak gest ma. Przez ostatnie sezony przed meczami w Lidze Mistrzów można było dostać flagi za darmo (w sklepie po 2 funty), a dziś na każdego będą czekały biało-niebieskie szaliki! Projekt zrodził się na majowym Fans' Forum i został pozytywnie przyjęty przez Zarząd. "We don't care coz we're f***ing loaded", ktoś kiedy rzucił na the Shed. Czasami fajnie jest kibicować superbogatej drużynie.

15 Sept 2008

Aha, czyli Polska ma już swoją Connie?

Ciekawe czy można było złożyć na to zakład u bukmachera. Polska edycja "Mam talent" dopiero się zaczęła, a już jest identyczna jak brytyjski pierwowzór. Takie same teatry, jury (nawet tak samo siedzą!), prowadzący, logo, występujący na scenie... WSZYSTKO!

Tak szczerze, ja bym czuł się oszukany. Telewizyjna papka w polskojęzycznym sequelu. Podczas intro jest taka scena koło żurawia w Gdańsku, gdzie bodajże Szymon Hołownia mówi o unikalności tego programu. Ależ przecież dokładnie to samo już wszędzie było, cóż za hipokryzja! Głupota płynie w dół, na całym świecie każda edycja takich widowisk przebiega w ten sam sposób. "Ciemny lud" kupuje to i kupuje.

Dostałem dziś linka do utworu "Dziwny jest ten świat" w wieku 11-letniej dziewczynki. Fair play, wykonanie cudne, ale... To raczej producenci znaleźli i zachęcili Karolinę, aby przyszła na casting, by w społeczeństwie wypełnić "wzruszającą lukę Connie". Piosenka Czesława Niemena jest napełniona w Polsce tak samo mocną dawką emocji i wspomnień, jak "Over the rainbow" Judy Garland/Evy Cassidy dla widzów anglojęzycznych. Takie piosenki zawsze wzruszają, zwłaszcza śpiewane przez dzieci o kamiennych twarzach i bez bagażu doświadczeń, które mogą dokładnie nie rozumieć ich przesłania. Łzy Agnieszki Chylińskiej były zapewne naturalne, tak jak wielu oglądających ten program. Ot, chwyt socjo(psycho?)-techniczny. Tym niemniej, wykonanie Connie Talbot było sto razy bardziej naturalne i cieplejsze. Sorry.

Jakby ktoś jakimś cudem jeszcze o 6-letniej Angielce nie słyszał, można szybko dołączyć do grona kilkudziesięciu milionów.

Każdy kraj ma więc swój talent, o ironio, wierzcie mi lub nie, każdy ma swoją Connie, aby się nią podniecać. Nic, tylko powiedzieć wyświechtaną linijkę: "każdy swój rozum ma". W tej całej identyczności mam jeszcze dwa główne spostrzeżenia:
  • a) czy reżyser takiego programu dostał jakąkolwiek swobodę "tworzenia" czy też musi jechać po nakreślonej przez specjalistów/licencję linii?
  • b) czy Polska odważyłaby się na operowego zwycięzcę?
Programu oglądać i tak nie będę, chyba że dostanę jakiegoś linka na youTubie. Pomimo to, gorąco kciuki ściskam za Audiofeels. W poznańskich kręgach są już dobrze znani, a ich talent zaprawdę budzi moje uznanie. Podziękowania dla Jana, który już jakiś czas temu zaprezentował mi ich muzykę. W FM-ie dostałbyś 20 ze scoutingu ;-)

Edit: właśnie znalazłem notkę z "Gramy do końca", warto rzucić okiem. Tej wersji "Robbie Loe d'Amour" jeszcze nie słyszałem.

13 Sept 2008

Mecz Premiership bez sponsorów

Zapomnijcie o pojedynkach FC Barcelony z Athletic Bilbao. Katalończycy poszli w charytatywność, a Basków na brak sponsora na koszulkach już nie stać. Zaniechana tradycja koszulek bez reklam wraca na jeden weekend, ba! jeden mecz, do Premiership.

W "żywej" pamięci nie potrafię odtworzyć sytuacji, kiedy w najwyższej klasie rozgrywkowej grały zespoły bez sponsorów na koszulkach. Chyba należałoby się cofnąć aż do lat 70. bądź początku 80.! West Bromwich Albion podejmuje dziś West Ham United, a oba zespoły zagrają w "czystych" koszulkach. Sprawa w przepełnionej pieniędzmi lidze dziwna.

Zespołowi spod Birmingham, w którego kadrze podobno figuruje Bartosz Ślusarski, nie udało się po awansie do Premiership podpisać lukratywnego kontraktu z żadną firmą. Nikt nie był w stanie spotkać oczekiwań działaczy tego klubu, tygodnie mijały, a rozgrywki wystartowały. Nadal nic.

Główny sponsor West Hamu, firma turystyczna XL, weszła wczoraj pod zarząd komisaryczny. Trzecie co do wielkości przedsiębiorstwo w swojej branży na brytyjskim rynku wkrótce ogłosi upadłość i nijak będzie w stanie wypełnić kontrakt z londyńskim zespołem. We wschodniej część stolicy popłoch. Z klubowych sklepów wycofano wszystkie produkty z logiem XL.com. Wątpliwe, aby repliki koszulek dało się "odzyskać" i ponownie wprowadzić do sprzedaży.

Ciekawostką jest także zmiana, jaka nastąpiła na Stamford Bridge. Na pewno wielu dostrzegło, iż Chelsea zrezygnowała z banerów reklamowych na trybunach. Zastąpiły je wielkie napisy "Chelsea Football Club" oraz "chelseafc.com". Ciekawy krok zarządu, a może zwykła zachcianka Romana Abramowicza, którego stać, aby reklam nie mieć.

12 Sept 2008

Z ManCity jakoś mi nie wyszło

Zaczęło się niepozornie. Miałem wątpliwą przyjemność obejrzeć obie potyczki Citizens z duńskim FC Midtjylland (swoją drogą, nazwa z kategorii: "ctrl+c, ctrl+v"). Pomimo milionów zainwestowanych na przełomie ostatnich dwunastu miesięcy, drużyna (już) Marka Hughesa grała z gracją traktora na autostradzie.

Mój najwyżej sklasyfikowany lokalny zespół, Brighton and Hove Albion, początek sezon miał fantastyczny i po pierwszych trzech kolejkach był na szczycie tabeli Coca-Cola League One. Wówczas to pojawiła się informacja, że właśnie Manchester City będzie rywalem "Mew" w rozgrywkach o Carling Cup. Z uwagi na europejskie mecze, mecz przesunięto aż na 24 września.

Zachęcony perspektywą obejrzenia gości z Premiership nieopodal domu, skontaktowałem się z BHA w sprawie akredytacji. Jak sięgam pamięcią, jeszcze się nie zdarzyło, aby usłyszał, że... stadion nie jest przystosowany na przyjęcie tylu dziennikarzy. Withdean to obiekt de facto lekkoatletyczny, gdzie pozbawionej stadionu drużynie z Brighton i Hove przyszło grać. Za dwa lata ma powstać nowoczesny Falmer Stadium (vis-a-vis mojego uniwersytetu), ale do tego momentu lepiej dla drużyny "Seagulls" nigdzie nie awansować, bowiem obciach straszny.

Bez żalu kupiłem wówczas bilet na mecz Portsmouth-Chelsea, rozgrywany tego samego dnia, a nadal relatywnie blisko. Warto także dodać, iż barwy klubowe właśnie zmienił Shaun Wright-Phillips, który fantastycznym piłkarzem był, jest i zapewne będzie. Powrót do Manchesteru od początku brzmiał logicznie i dobrze dla kariery tego piłkarza. Malutki, ale szybki. Przy tym zawsze waleczny i przebojowy. Po prostu w Chelsea "coś mu nie leżało". Takie przypadki w futbolu się zdarzają i nie ma potrzeby winić żadną ze stron. SWP trenował ciężko, a menadżerowie CFC dawali mu szanse gry. Kciuki za niego nadal duża rzesza fanów Chelsea będzie trzymać. Tym niemniej, w "drugim" debiucie dla City zaskoczył chyba sam siebie. Dwie bramki i fenomenalny ciąg na bramkę rywali - takiego go wszyscy pamiętają.
Logiczną być powinna klauzula, że przynajmniej jesienią 2008 roku SWP nie może wystąpić przeciwko Chelsea. Włodarze klubu z zachodniego Londynu musieli zdawać sobie sprawę, iż mecz z City jest pierwszą ligową potyczką we wrześniu. Kupując Nicolasa Anelkę z Boltonu, kluby zastrzegły, iż Francuz do końca sezonu 2007/08 przeciwko swoim byłym kolegom nie zagra. Coś więc Peter Kenyon przegapił i w "The Clash of the Cash" SWP może stać się zmorą niebieskiej defensywy.

Nadszedł także ostatni dzień letniego okienka transferowego. Pierwsza wiadomość na BBC, która przykuła moją uwagę, to naprawdę malutka wzmianka, że Manchester City został kupiony przez jakąś arabską grupę. WTF? Byłem święcie przekonany, że dziennikarze zdecydowali się zażartować z rozpalonych głów piłkarskich kibiców. Po kilku godzinach informację powtórzyły wszystkie liczące się serwisy w Wielkiej Brytanii, a oczy pasjonatów futbolu skierowały się na City of Manchester Stadium.

Odświeżanie stron, BBC Sports, Sky Sports, the Sun, a nawet blogu Michała Okońskiego, gdzie na bieżąco dyskutowaliśmy o ruchach transferowych. City chce Berbatova! City chce Davida Villę! City chce Mario Gomeza! Ktoś w końcu rzucił na forum 606, że Citizens zamierzają kupić Tigera Woodsa, Michaela Jordana oraz Jezusa ;-) Summa summarum, handlowanie Arabów zakończyło się dla Chelsea najboleśniej - skaperowano bowiem jedyny cel transferowy Chelsea. Kenyon postawił wszystko na jednego zawodnika, nie miał żadnego asa w rękawie i przegrał. Roman Abramowicz został po raz pierwszy w historii przelicytowany, choć zgodnie się uważa, że Robinho aż tylu pieniędzy wart nie jest.
Robinho to oddzielna historia. Mógł grać pod okiem krajana, który zawsze uchodził za fana jego talentu. Mógł grać w Champions' League wespół z najlepszymi piłkarzami globu, reprezentując klub ze stolicy Europy, a może i świata - Londynu. Brazylijczyk skazał się na jeszcze chłodniejszy Manchester, na zespół, który nawet nie liczył, że może dostać to, co arabscy szejkowie zaoferowali. Tak szczerze i subiektywnie, jestem gotów postawić pieniądze, że za rok bijący się w pierś Robinho pójdzie śladami Carlosa Teveza i zamieni błękitny trykot na koszulkę Chelsea lub lokalnego United. Chciał zostać najlepszym piłkarzem świata, a kto wie, czy za rok znowu nie będzie musiał grać w Pucharze UEFA, a może Intertoto. Pieniądze to nie ambicja, ambicja to nie pieniądze. I to nie dotyczy jedynie piłkarzy.

Szczyptę emocji dodał terminarz Premiership. Robinho miał debiutować w City przeciwko Chelsea właśnie. Już nie mogłem doczekać się wyprawy na północ, kiedy okazało się, że... nie kupiłem wystarczająco dużo biletów! Źle zrozumiałem wiadomość i zamiast czterech, nabyłem tylko trzy wejściówki. Uruchomiłem wszelkie "biletowe" kontakty, ale nikt nie chce odpuścić sobie takiej potyczki. Zły mogę być tylko na siebie, bowiem ten mecz wśród fanów Chelsea budzi zrozumiałe emocje. "Trzeba im pokazać miejsce w szeregu", "Robinho musi wiedzieć, że popełnił błąd". Warto przypomnieć, że rok temu na Stamford Bridge spotkanie zakończyło się 6:0. Natomiast w zwycięskim sezonie 2004/05 Chelsea tylko raz przegrała, właśnie na wyjeździe przeciwko City, kiedy jedyną bramkę strzelił z kontrowersyjnego karnego... Anelka. Sędziował wówczas Howard Webb, więc nie ma co się dziwić ;-)

Podobnie jak zawaliłem bilety na City, nie kupiłem na czas wejściówek na domowe spotkanie z Manchesterem United. Biję się w pierś, mecz przyjdzie obejrzeć gdzieś w pubie ze znajomymi.

Moja przygoda z City w ostatnim czasie, jak widać, nie należała do najbardziej udanych. Oby jutro na boisku piłkarze odwrócili tą kartę.

10 Sept 2008

To jest właśnie imperializm Chelsea

Już tylko chyba trzęsienie ziemi może zatrzymać West Ham United przed zatrudnieniem Gianfranco Zoli w roli menadżera. Klub z Upton Park przeprowadził serię spotkań z włoskim maestro futbolu, a podpisanie umowy jest zapowiadane na czwartek. To będzie już czwarta przymiarka Zoli do szkoleniowej pracy w Anglii. Włoch miał zostać asystentem Fabio Capello przy reprezentacji kraju trzech lwów, Dennis Wise proponował mu współpracę w Newcastle, a Chelsea widziała go w roli trenera. Chyba wreszcie się uda!

"Mały czarodziej" dołączy tym samym do rozrastającego się grona byłych kolegów ze Stamford Bridge. Kariery szkoleniowe w ciągu ostatnich kilku lat rozpędzili Wise, Gustavo Poyet, Dan Petrescu, Steve Clarke, Kevin Hitchcock, Ed de Goey, Pierluigi Casiraghi oraz Eddie Newton. Niedawno do biznesu wrócił także Roberto di Matteo, a nie można zapomnieć o Gianluce Viallim, Marku Hughesie oraz Ruudzie Gullicie. "Wielką Chelsea" zaczął budować nie Roman Abramowicz, ale śp. Matthew Harding oraz Glenn Hoddle. Dlaczego?

Weźmy przykład Stanów Zjednoczonych. Każdy wie, że to największe imperium współczesnego świata. Ale w popularnej kulturze ani codziennym życiu nie objawia się to wcale bezpośrednio obecnością wojsk USA na Bliskim Wschodzie czy ich politycznym wpływem na każdy region świata. Dowody na amerykański imperializm są prozaiczne. Wielkie korporacje mające placówki/oddziały dookoła świata, t-shirty z amerykańskimi napisani, filmy oraz muzyka zza Wielkiej Wody. Małe rzeczy, na które nie zwracamy już praktycznie uwagi.

Peter Kenyon przychodząc do Chelsea mówił, że zadaniem postawionym przez Abramowicza jest zbudowanie największego klubu na świecie. Mówiono o wielkich transferach, o dominacji w Premiership oraz wygrywaniu rozgrywek ligowych. Ale wszystkich meczów w sporcie wygrać się po prostu nie da i takie kryteria sukcesu tego celu musiały spalić na panewce. W tym samym czasie, bez ingerencji działaczy klubu z zachodniego Londynu, Chelsea zaczęły promować jej byłe gwiazdy. Je natomiast promowała nowa Chelsea. Ciekawe zagadnienie z zakresu marketingu sportowego.

Oprócz nielicznych wyjątków (np. Wilston Bogarde czy Chris Sutton), w latach 90. do Chelsea nie trafiali zawodnicy przypadkowi. Szukano specyficznych charakterów, z określonych grup społecznych, o podobnym podejściu do sportu. Te kryteria stworzyły ze Stamford Bridge kuźnię przyszłych talentów szkoleniowych. Niemalże każdy zawodnik, który wówczas grał i wygrywał puchary dla ówczesnej Chelsea, teraz znakomicie znajduje się w roli trenerskiej. Ponadto, prezentując ich w nowych rolach, jedne z pierwszych określających ich epitetów to: "były piłkarz Chelsea", czy "grający kiedyś w Chelsea".

Ktoś powie, że nadinterpretuję, ale czy na pewno? Ilu menadżerów wychował w ostatnich latach Liverpool? Ilu Arsenal? I choć takie statystyki nie są prowadzone, jeszcze do niedawna zapewne na szczycie listy był imperialny Manchester United. Nadal tam jest? Czy aby to właśnie nie wydarzenia pozaboiskowe wpływają w istotny sposób na postrzeganie różnych klubów przez pryzmat "wielkości"? O owej "wielkości" bardziej świadczy ilość wygranych pucharów czy ludzi chodzących w koszulkach danego zespołu, bądź artykułów pojawiających się w prasie? A może chodzi też o okładki płyt?

O aspektach stricte kibicowskich zatrudnienia Zoli na Upton Park pisał ostatnio Michał Zachodny. Osobiście przyznam, że nie mam nic przeciwko pracy mojego ulubionego piłkarza u konkurencji. Nie towarzyszą mi żadne negatywne uczucia, a jedynie radość, że będzie miał szansę dalej się realizować. Warto pamiętać, iż to właśnie Włoch miał swego czasu najwięcej cierpliwości w Chelsea pokazując nastoletnim piłkarzom jak poprawić technikę. I tak zostawał najdłużej na treningach, w nieskończoność ćwicząc wykonywanie rzutów wolnych. A przecież West Ham właśnie młodzieżą i wyszkoleniem technicznych słynął jeszcze niedawno.

Zawsze uśmiechnięty, ale zarazem małomówny. Będzie dobrym menadżerem? Mam nadzieję, że tak. Ciężko mi wyobrazić go jednak sobie w strugach deszczu krzyczącego zza linii bocznej na piłkarzy. Wolę nie wyobrażać go sobie zdenerwowanego na nieporadność piłkarzy, z którzy żaden zapewne nigdy mu poziomem nie dorówna. Trochę się boję o ten legendarny wizerunek Zoli. Mam nadzieję jednak, że się nadal obroni. Czy nie za bardzo heroizuję tego piłkarza? Może i tak, ale to ten jeden jedyny wyjątek, do którego podchodzę absolutnie bezkrytycznie.
PS. Numer "25" jak był, tak jest i będzie w Chelsea zastrzeżony. Piosenki o Zoli są nadal popularne podczas wypraw fanów na mecze wyjazdowe. A sam Włoch to osoba bardzo honorowa. Odmówił Abramowiczowi, bowiem obiecał prezesowi Calgiari. Tak więc nadal wierzę, że celów i ambicji raczej nie zmieni.

PS2. Warty obejrzenia wywiad z Zolą z kwietnia b.r.

8 Sept 2008

Polki z brązowym medalem!

Piszę, bo chyba nikt o tym nie wie. W telegraficznym skrócie: polska para dziewcząt, Monika Brzostek oraz Karolina Sowala zajęła trzecie miejsce w Mistrzostwach Świata U-21 w siatkówce plażowej. Zawody rozegrano w dniach 3-7 września w Brighton.

Po raz pierwszy w historii, turniej tej rangi zawitał do Wielkiej Brytanii. Jak nie trudno się spodziewać, został przywitany deszczową pogodą, która jednakże nie zniechęciła zawodników do rywalizacji. Choć od początku padało, czasami nawet rzęsiście, żaden z meczów nie został przerwany. Tym niemniej, niektóre pary potrafiły odnaleźć się w tych warunkach lepiej, aniżeli inne. Dopisało dopiero w ostatnim dniu imprezy, kiedy na placu boju pozostali jedynie najlepsi.

W rywalizacji dziewcząt, duet Brzostek/Sowala od początku był wymieniany w gronie faworytów. Dziewczyny przegrały dopiero w półfinale z holenderską parą van Gestel/Stiekema. Niderlandzkie zawodniczki zaczęły mecz od łatwego prowadzenia 5:0 i psychologiczną przewagę utrzymały od końca, wygrywając 21:14 oraz 21:16. Polki były zbyt spięte, by nie powiedzieć - zestresowane. Nie bez problemu pokonały także Szwajcarki Goricanec/Sciarini w walce o brąz. Mecz rozstrzygnął dopiero tie-break, kiedy helwecki zespół wyraźnie opadł z sił.

Druga polska para dziewcząt odpadłą tuż po wyjściu z grupy. Czeszki Kolocova/Slukova były do pokonania, ale duet Paszek/Gałek stracił zbyt wiele łatwych punktów w 1/8 finału rozgrywek. Serwisy w siatkę lub aut, mało ruchów oraz pozwalanie piłkom dotknąć piasku bez walki o nie. W holenderskim finale zawodów wygrała para van Iersel/Remmers, która w identycznie przebiegających setach pokonała van Gestel/Stiekema po 21:14.

Jeszcze ciekawiej było u mężczyzn. W kwalifikacjach odpadła polska para Wojtasik/Leżnicki. Sympatyczni chłopcy grali świetnie, ale los chciał, iż w meczu o fazę grupową przyszło im zmierzyć się z braćmi Ingrosso. Nie ukrywam, byłem zaskoczony, że Włochom kazano rywalizować od kwalifikacji, ponieważ prezentowali poziom światowy. Co więcej, od początku widziałem ich w roli głównych kandydatów do zwycięstwa w całym turnieju!Bracia Paolo i Matteo Ingrosso to bliźniaki, których należy zapamiętać. Dysponują niesamowitą techniką oraz siłą, są przy tym świetnie nastawieni merytorycznie do pojedynków, a nad siatką potrafią zawisnąć w powietrzu niczym Michael Jordan nad koszem. I choć ostatecznie nie wygrali zawodów to trzecie miejsce na świecie także jest sukcesem.

W kuluarowych rozmowach murowanymi faworytami oficjeli do medalu była inna polska para, Michał Kądziała oraz Jakub Szałankiewicz. Nie tracąc seta przeszli przez fazę grupową, a następnie w 1/8 finału pokonali po trzysetowej walce Australijczyków. Ale w ćwierćfinale wpadli na Holendrów, których dzień wcześniej łatwo pokonali w grupie, Varenhorst/Brouwer. Tym razem karta nie sprzyjała, Polacy gładko i niespodziewanie łatwo polegli 21:13 oraz 21:14. I choć podobno nieźle sobie radzą w imprezach World Tour, kciuków za nich trzymać nie będę. Dwóch zarozumiałych chłopców, którzy pardone my French wyżej srają niż mają. Nie każda zawodnik jest miłą osobą, ale tym razem mam nadzieję, że porażki w rywalizacjach oczyszczą sport z chamów i prostaków. Bluźnić na partnera oraz sędziego, agresywnie zwalać winę na każdego do okoła, zachowywać się jak gwiazdor poza boiskiem - niech zostanie to w granicach szesnastotysięcznego Staszowa. Rację miał ich trener Czesław Kolpe, który powiedział:
"Aż się boję, czy to nie za dużo, jak na ich 19-letnie głowy
Rywalizację mężczyzn wygrali Włosi Francesco Giontella oraz Paolo Nicolai, którzy pokonali wspomnianych Holendrów 21:15 oraz 21:17. Co ciekawa, na oficjalnej stronie internetowej kto inny figuruje jako zwycięzca finału...

Niesamowity był duet Niemców Matthias Penk oraz Alexander Walkenhorst z Berlina. Pierwszy miał chyba najsilniejsze uderzenie serwisowe turnieju (średnio ok. 80 km/h, bardzo dużo jak na plażówkę!), a drugi potrafił porwać trybuny determinacją oraz okazywaniem radości - świetni zawodnicy. Ciężko mi się wypowiadać o rywalizacji dziewcząt, ale pojedynki chłopców spokojnie dorywnywały poziomem seniorów z World Tour.

Po meczu o trzecie miejsce w kategorii żeńskiej miałem okazję przekonać się jak przeprowadzane są testy antydopingowe wedle międzynarodowych standardów. Do kontroli została wylosowana Karolina Sowala, a mnie poproszono o tłumaczenie oraz pracę w roli "player's representative". I choć trochę długo to trwało, doświadczenie było niesamowite.

Poznać psychikę zawodnika na minuty po wygranym meczu, empatycznie widzieć wydarzenia dookoła oczami takiej osoby. Co siedzi w głowie, o czym może myśleć, jak wszystko postrzegać. Po tej szczypcie obowiązków, z których musiałem się wywiązać, czuję, iż byłbym świetnym agentem sportowym, choć tak bardzo pracę wielu z nich potępiam. Karolinie i Monice życzę powodzenia podczas nadchodzących imprez w Brazylii oraz Arabii Saudyjskiej. Szczere, prostolinijne osoby, które są niesamowicie sympatyczne i oddane swojej siatkarskiej pasji. Za te dziewczyny kciuki trzymać będę!


Fajnie było dostać lekcję, jak powinien zachować polityk w rozmowie ze zwykłym obywatelem, kiedy uciąłem pogawędkę z burmistrzem Brighton i Hove, Garrym Dunnem. Znakomitym doświadczeniem było pracować z Denise Austin, która jest uznawana w Wielkiej Brytanii za jedną z najlepszych zawodniczek w historii plażówki w tym kraju. Wszyscy działający w angielskiej federacji siatkarskiej to wielcy pasjonaci tej dyscypliny, którzy chętnie tłumaczyli przeróżne zawiłości, nie stronili od pomocy fizycznych obowiązkach na boisku oraz rozmów z najmłodszymi wolontariuszami. Wzór godny naśladowania!

Obudziłem się dziś i trochę żałowałem, że nie usłyszę znowu wszystkich tych (chyba) szwedzkich okrzyków "hoppa" (może hawajskie "ho'opa'"?) z ust zawodników z całego świata. Atmosfera wszelkiego turnieju zawsze jest fajna, kiedy przez kilka dni lub tygodni można obcować z różnymi ludzmi, których łączy wspólna pasja do sportu. Przepracowałem prawie osiemdziesiąt godzin i choć nie dostałem za to nawet grosza/pensa/centa, doświadczenie może się przydać. A nawet jeżeli nie, przynajmniej się świetnie bawiłem. Szkoda tych artykułów, które próbowałem pisać po długich dniach na plaży. Na bieżąco chciałem informować Was o tym, co się dzieje w Brighton, ale mój laptop średnio po półgodzinie pisania odmawiał posłuszeństwa.P.S. A jednak ktoś zdążył o wyniku Polek usłyszeć ;-)

1 Sept 2008

Football and the City

Szał w Manchesterze City. Ostatni dzień okienka transferowego, a the Citizens wyrastają obok Tottenhamu na najważniejszego aktora. A na pewno najbardziej ekscentrycznego!

Najpierw świat obiegła wiadomość, że Vedran Ćorluka opuszcza City of Manchester Stadium za śmieszne 8.5 miliona funtów. Śmieszne, ponieważ jeszcze niedawno był wyceniany na 15 milionów, a w FM nie mogłem go sprowadzić nawet za 20 ;-)

Chwilę potem jakaś arabska grupa inwestycyjna ogłosiła, że stała się właścicielem Manchesteru City. Dla normalnego kibica wiadomość, która wywróciłaby świat do góry nogami, ale fani „Błękitnych” z Manchesteru do takich newsów już przywykli. Co więcej, prezesi Abu Dhabi United Group chcą już za rok grać w Lidze Mistrzów i nie będą żałowali pieniędzy na, cytując za oświadczeniem prasowym, „najlepszych piłkarzy na świecie”.

Dimitar Berbatov jest pierwszym na celowniku podobno-nowych włodarzy klubu. O kilka milionów przebili już ofertę United na tego piłkarza. Co ciekawe, jak podaje BBC, Mark Hughes odłożył rozmowę z bułgarskim piłkarze do czasu dokończenia partii golfa. Jak widać, pieniądze najważniejsze na świecie nie są.

W rozmowie z prasą przedstawiciel arabskiej grupy Dr Sulaiman Al-Fahim ogłosił, że „ich kieszenie nie mają dna na transferowe wydatki” i „są w stanie wydać więcej, aniżeli Roman Abramowicz.

Szokuje mnie w tym wszystkim wiele kwestii, ale najbardziej to, że:
  • a) multimilioner w tak gorącym dniu sam odpowiada na pytania dziennikarzy;
  • b) grupa inwestycyjna ogłasza się właścicielami klubu, podczas gry sam klub mówi tylko o dżentelmeńskiej umowie;
  • c) multimilioner opowiada sam o sobie, na co liczy i co chciałby osiągnąć.
Może wynika to z tego, że Dr Al-Fahim w przeszłości oprócz biznesów prowadzić także... businessowy reality show w telewizji. Dzięki Daily Telegraph możemy dowiedzieć się trochę więcej, o nowym właścicielu City. A warto!

Masakra/cyrk na kółkach :-)
Zaczynam podejrzewać, że BBC chce tylko ośmieszyć gorączkę ostatniego dnia transferowego.

Jako że w ostatnim czasie podejrzliwie dużo wpadałem na Manchester City, następna notka będzie właśnie o nich. Ale napisana już w bardziej uporządkowany sposób.