29 Jan 2009

Kartka z meczownika: Middlesbrough

Punktualność jest grzecznością królów. Podobno. Nie lubię się spóźniać, tym bardziej na mecze, ale mój dzisiejszy wyścig z czasem wyglądał jak sequel teledysku Bon Joviego. Bieganie między pociągami, szybkie przesiadki i sprint z West Brompton w stronę Stamford Bridge fruwając nad przeszkodami na drodze. Inna sprawa, że oglądanie z dalszej perspektywy zapełnionego i głośnego stadionu, którego aura rozpościera się nad nocnym Londynem robi wrażenie. Zatrzymać się, spojrzeć przed siebie, głęboko westchnąć i biec dalej.
Na moje szczęście, w pierwszych dziesięciu minutach bramki nie padły. Prawdę mówiąc, może i lepiej by było, abym spóźnił się na całą pierwszą połowę. Pozbawiona jakiejkolwiek dynamiki Chelsea turlała piłkę z jednej strony boiska, przez środek, na drugą. I z powrotem. Po raz trzeci z rzędu, gwizdek sędziego zapraszający piłkarzy do szatni rozpoczął głośne buczenie publiki. Zasłużone, gwoli sprawiedliwości. Niecelne podania, statyczna gra, mało piłek do przodu, złe wybicia Petra Čecha – całe szczęście dla niego, że kiedy the Shed zaczęło głośno śpiewać „Carlo, Carlo”, czeski golkiper był po przeciwległej stronie boiska.

Dopiero wejście Miroslava Stocha w 88. minucie pokazało, jak można (było) szybko przeskoczyć defensywnie grających gości z północy Anglii. Krótki drybling, podanie do najbliższego kolegi, zagranie z klepki do przodu, sprint i dwóch obrońców Boro zostaje w tyle. Stoch to jednak nie Lionel Messi, dwa razy ta metoda wyszła, ale za trzecim próbował kiwać się ciut za długo i się... przewrócił. Zrzućmy to na młodość.

Przez cały mecz, the Blues nie potrafili wykorzystać faktu, że w drużynie gości znowu zagrał „największy wypluwacz piłek” w lidze – Ross Turnbull. Szczerze, nie rozumiem, co taki bramkarz robi w drużynie Premier League (i na ławce w mojej Fantasy Football na internetowych stronach the Guardian; nie pytajcie kto jest pierwszym golkiperem!). Tylko strzelać i strzelać z dystansu, postawić pod bramką napastnika, który będzie dobijał te uderzenia. Proste jak konstrukcja cepa. Jeżeli Chelsea uderzałaby na bramkę tak często, jak robiła to przeciwko Stoke City (37 razy), po raz drugi w sezonie Boro przegrałoby z podopiecznymi Luiza Felipe Scolariego różnicą pięciu bramek.

Chelsea nie pomogło też wejście na boisku Didiera Drogby. Napastnik WKŚ prezentuje obecnie poziom trzecioligowy, ale nie na angielskie, ale polskie warunki. Naturalnie, techniki się nie zapomina (tak jak z jazdą na rowerze), ale już celne i mocne podanie lub strzał to kwestia formy. Widać było, że Tito chciał. Biegał, pokazywał się, jak źle coś zrobił – podnosił rękę i przepraszał. Ale szło mu gorzej niż po gruzie. W fanzinie „CFC UK” pojawiło się ostatnio kilka artykułów, co można zrobić z Drogbą. Pozbyć się, próbować sprzedać za godziwe pieniądze czy zostawić – wszyscy mają wątpliwości, a głosy są podzielone.

O zwycięstwie przesądziły stałe fragmenty gry i dwa błędy (jedyne dwa) obrony gości. Gareth Southgate zrobił wszystko, co mógł, aby wywieźć z Londynu korzystny rezultat – należą mu się słowa uznania. Druga bramka Salomona Kalou przypomniała mi tą strzeloną przez Arsenal prawie pięć lat temu. W ostatnim przegranym meczu przed passą 86 spotkań bez porażki u siebie, Marco Ambrosio minął się z piłką, a Edu umieścił ją w siatce. Takie same okoliczności, ta sama bramka, zachowanie golkipera... „Historycznaciekawostka.

Na plus zaskoczył mnie, spodziewanie, Tuncay Şanlı. Wszedł dopiero w drugiej połowie, nie dostawał dużo podań, ale z przyjemnością oglądałem jego grę bez piłki. Odnosiłem wrażenie, że jego sposób myślenia wyprzedza kolegów z zespołu i Turek w drużynie z Riverside Stadium musi się męczyć. Dziwi mnie, że żaden zespół z Wielkiej Piątki (Aston Villo, witamy) nie próbuje go kupić, a wszystkie spekulacje rozchodzą się po kościach.

Styl pozostawił wiele do życzenia, ale to Chelsea wykazała więcej chęci, aby dzisiejszy mecz wygrać. Mój facebookowy status był trochę prześmiewczy wobec fanów gości, ale zaprawdę należy im się szacunek. Środek tygodnia, mecz w Londynie i późny kick-off, a oni wiernie podróżują przez całą Anglię, aby dopingować swoich ulubieńców. Wielu z nich musiało wziąć dzień wolny od pracy, aby wsiąść w samochody, pociągi i autokary wierząc, że na Stamford Bridge można osiągnąć korzystny rezultat. Kiedy piszę te słowa, wielu z nich jest dopiero w połowie drogi do domu, choć od ostatniego gwizdka minęły już trzy godziny. Oglądając mecze poświęćcie chwilę na to skąd przyjeżdżają kibice gości, jaki to jest dzień tygodnia oraz o której godzinie rozpoczyna się spotkanie. Teoretycznie, prosta sprawa, ale wielu nie zdaje sobie sprawy, ile krzywdy Sky Sports i inne telewizje transmitujące na żywo mecze wyrządzają zwykłym śmiertelnikom.

PS. Moja ulubiona piosenka Jona Bon Joviego, zbieg okoliczności oczywiście przypadkowy ;-) Ciężko o fajniejszą piosenkę do wieczornego spacerowania po zachodnim Londynie. Co prawda, utwór został napisany w stolicy Wielkiej Brytanii (pamiętacie Dave A. Stewarta?), ale opowiada o dzielnicy na Manhattanie. Aktualny jest w obu miejscach.

To dziwne uczucie

Rozstaliście się z dziewczyną. Nawet nie bolało. Wasz związek był długi i przeżywał liczne wzloty i upadki, ale ogólne wrażenia pozostaną pozytywne. Z czasem będziecie wspominać tamte czasy z sentymentem. Ale teraz nadeszła najwyższa pora, aby się pożegnać. Uczucie już minęło i obie strony zaczynały się ze sobą męczyć. Łatwiej było popełnić błąd, coś niewłaściwego powiedzieć, a ludzie dookoła zaczynali plotkować.

Nie mija dużo czasu, a „byłą” widzicie u boku osoby, który jest waszym rywalem o miejsce w uczelnianej drużynie. Nie jesteście zazdrośni, ale coś wam w tym wszystkim przeszkadza i uwiera. Z grymasem ich oglądacie, kiedy tańczą razem na parkiecie.

Dzień po opuszczeniu Chelsea, Carlo Cudicini zadebiutował w Tottenhamie Hotspur.
Włoch trafił na Stamford Bridge prawie dekadę temu. Jak na współczesne realia, 160 tysięcy funtów za transfer do Premier League to śmieszna kwota, którą Franka Lampard zarabia w osiem dni. Choć Carlo miał być tylko rezerwowym, relatywnie szybko zajął miejsce w bramce. Przez trzy lata był niepodważalnym numerem jeden, ale nigdy nie rozstał się z numerem 23 na plecach. Wystąpił w ponad dwustu meczach the Blues, jest drugi w rankingu (za Peterem „Kotem” Bonettim) meczów bez straty gola. Do annałów Klubu przeszedł brawurową grą tak na linii, jak na przedpolu. Zanim do Anglii trafił Petr Čech, trudno było sobie wyobrazić, aby ktoś mógł mieć szybszy refleks aniżeli Cudicini. Nagroda piłkarza roku Chelsea AD 2002 to zaprawdę minimalne odznaczenie dla jego zasług. W pamięci kibiców na zawsze pozostaną jego żółte rękawice, obrony strzałów Gary'ego McAllistera oraz Thierry'ego Henry'ego z rzutów karnych, Dimitara Berbatova na WHL w doliczonym czasie gry oraz główki Ruuda van Nistelrooy'a na Old Trafford.

Zwłaszcza grający w United Holender nie miał szczęścia do numeru 23...

O ironio, problemy Włocha zaczęły się wraz z przyjściem Romana Abramowicza. Sezon 2003/04 w dużej mierze bramkarz spędził na leczeniu urazów, a jego pozycję zajmował Marco Ambrosio, bądź Neil Sullivan (de facto, trafił za darmo z WHL). Choć Claudio Ranieri zawsze pozytywnie wypowiadał się o swoim rodaku, już w połowie ówczesnych rozgrywek zapewnił transfer rosłego czeskiego golkipera Rennes. Od lata 2004, miejscem Cudiciniego stała się ławka rezerwowych. Udział w mistrzostwach 2005 i 2006 miał symboliczny – nie rozegrał wymaganej ilości spotkań, aby dostać medal. Na boisku pojawiał się tylko w niskich rundach Pucharu Ligi czy Anglii, o występach w LM mógł niemalże zapomnieć. A Cudicini ma to do siebie, że dobrze i pewnie broni wtedy, i tylko wtedy, kiedy gra regularnie. Tak już z nim jest i mogą się o tym niedługo przekonać fani Spurs.

Miałem mieszane uczucia, czy CC powinien zostać na the Bridge. Z jednej strony, zakończywszy karierę tutaj stałby się legendą Klubu i na pewno zaoferowano by mu pozycję trenera bramkarzy lub młodzieży. Ale jeżeli nadal czuje się na siłach regularnie grać na najwyższym poziomie, Chelsea nie powinna mu zamykać tej drogi. Jego zasługi dla zespołu i rola w budowaniu sukcesu jest niepodważalna, nie bez kozery pozwolono mu odejść za darmo do lokalnego rywala.
Hilário, który teraz będzie zajmował miejsce na ławce, jest w moich oczach znacznie lepszym REZERWOWYM golkiperem. Potrafi wejść na 15 minut i natychmiast wpaść w meczowy trans. Większość zawodowej kariery spędził w tej roli i wywiązuje się z niej lepiej, aniżeli Cudicini. Włoch się dusił. A kiedy dostawał szansę występu, popełniał liczne błędy. Nie widać było po nim pewności siebie, wydawał się być stłumiony.

Ale kiedy zobaczyłem Cudiciniego w wyjściowej jedenastce Tottenhamu przeciwko Stoke City, coś mnie w środku ugryzło. I nawet nie chodziło o rywalizację z klubem z północnej części Londynu, ale o normalne ludzkie uczucie. Jakże spokojniej bym się czuł, gdyby Carlo trafił gdzieś do rodzimej Italii, Hiszpanii czy Portugalii! „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”, choć nie jestem pewien czy to pasuje w tym przypadku. Życzyć mu szczęścia, jest na kolizyjnym torze z losami Chelsea FC. Z drugiej strony, serce będzie mi się krajać, kiedy zobaczę go spadającego po tym sezonie z Premiership. „Oh, Carol”, czy nie mogłeś, tak jak swego czasu Peter Schmeichel, pójść do jakiegoś Sportingu Lizbona?Kolejny zasłużony reprezentant Chelsea pożegnany.

25 Jan 2009

Nowy dziennikarz Telegraph

"Daily Telegraph" to bardzo wysoko ceniona konserwatywna gazeta, której piłkarską gwiazdą jest Harry Winter - często polecany przez Michała Okońskiego. Ale niedawno do redakcji dołączył nowy dziennikarz, którego drugi felieton/wpis można przeczytać tutaj. To nie żart, ani żadna zabawa w Setanta Sports. On tu znowu wrócił.

Ciekawe, czy to tylko epizodyczna przygoda, czy też przemyślenia José Mourinho będzie można czytać w miarę regularnie. Portugalczyk pokazuje, że jak nikt we współczesnym futbolu potrafi rządzić mediami. Smaczku dodaje nadchodzący dwumecz z Manchesterem United, kiedy trener Interu nie zmarnuje swojego miejsca na łamach poczytnej gazety.

24 Jan 2009

Kartka z meczownika: Ipswich (FA Cup)

Bez męczarni w końcówce, ale nadal z emocjami. Przeważnie pozytywnymi, dlatego takie mecze lubię najbardziej. Jak chyba każdy. Awans do kolejnej rundy Pucharu Anglii jest jednak ciasteczkiem bez wisienki, bowiem do perfekcji jest droga dłuższa, aniżeli wielu przypuszcza.

Spostrzeżenia zacząłem pisać relatywnie wcześnie, bowiem już w przerwie meczu, na wyrwanej z notatnika kartce. Sam się zaskoczyłem, bowiem pomimo zimnej pogody palce nie odmówiły posłuszeństwa i zapisałem stronę formatu A4. W przerwach zazwyczaj czytam książki lub zin fanów Chelsea. To tylko pokazuje, że nadal jest potencjalne dziesięć minut, kiedy widza-kibica-klienta trzeba czymś zabawić, jeżeli sam się nie potrafi. Obecnie inne alternatywne rozrywki to oglądanie skrótów na telebimie, wycieczka do toalety lub po coś do picia lub jedzenia. Generalnie – nic specjalnego.

Listę grzechów muszą otwierać stałe fragmenty gry. To jest przebój notowań w tym roku. Każde dośrodkowanie w polu karnym budzi strach i przerażenie, piłkarze patrzą na siebie niczym gwiazdy filmów Wesa Cravena. Wszyscy w defensywie mają wówczas wiotkie nogi, które nie pozwalają ani dobrze kopnąć piłki, ani wyskoczyć do walki w powietrzu. Tym niemniej, głośne wytchnienie ulgi zawsze przynoszą wszelkie wybicia futbolówki, choć często wygląda to jak hokejowa gra „na uwolnienie” i po chwili kolejne dośrodkowanie leci w stronę bramki.

Inny problem, który od początku rzuca się w oczy, to zmęczenie. Luiz Felipe Scolari tydzień w tydzień gra tymi samymi zawodnikami, których brak przygotowania fizycznego szokuje. Najszybszy ofensywny gracz Chelsea, Salomon Kalou, przegrywał wszystkie pojedynki biegowe z defensorami przeciętnego Ipswich Town. Już w końcówce nie meczu, ale pierwszej połowy wszyscy piłkarze w niebieskich koszulkach ciężko powłóczyli nogami po murawie. José Bosingwa chętnie włączyłby się w więcej kontrataków, ale nie miał siły i było to widać. Dziennikarze the Guardian i the Timesa mają wiele ciekawych zestawień danych ligowych, ciekawe czy zbierają też statystyki, która drużyna jest najwolniejsza. Chelsea ma chyba pozycję niepodważalną. W zespole brakuje graczy, którzy potrafiliby z łatwością biegać od pola karnego do pola karnego (ang. box-to-box), bowiem nawet Frank Lampard w tym elemencie gry wykonał kilka kroków do tyłu.

Nie mam wystarczających kompetencji jak to naprawić, ale w Cobham muszą natychmiast zacząć pracować nad siłą, kondycją i szybkością. W okresie przygotowawczym to prosta sprawa, ale nie w środku sezonu. Co więcej, sytuację tylko pogarsza brak rotacyjnej polityki Scolariego, który cały czas gra dokładnie tymi samymi zawodnikami. Strach się bać, w jak opłakanym stanie będą oni pod koniec sezonu, jeżeli już teraz mają nogi jak z żelaza.

Nie płaczę nad rozlanym mlekiem, ale za José Mourinho sprawy miały się zupełnie inaczej. Sześć trofeów w trzy lata to była zasługa nie umiejętności technicznych piłkarzy (choć także), ale fizycznej potęgi. Każdy piłkarz przywdziewający barwy Chelsea w tamtym okresie był najlepszą wersją współczesnych gladiatorów (OK, poza Arjenem Robbenem). Niczym drużyna maszyn niszczyli przeciwników od początku do końca dominując przebieg spotkania - nawet przy wyniku 1:0, kiedy rywal teoretycznie miał szansę się podnieść. Ale kiedy trzeba było, the Blues wrzucali swój słynny piąty bieg, jak choćby w potyczkach z Tottenhamem (3:3) i Boltonem (5:1) na Stamford Bridge. Nikt nie kwestionował i nie wytykał, kto ile zarabia, bowiem roboty na nieludzki zarobki zasługiwały. Obecna postawa piłkarzy-ludzi już budzi wątpliwości, czy ktoś jest wart kilkudziesięciu tysięcy funtów tygodniowo.
Razem z brakiem atletyki prysł czar domowych zwycięstw na Stamford Bridge. Teraz KAŻDY ambitny zespół może z Chelsea powalczyć i osiągnąć korzystny dlań rezultat. A gdzie łatwiej o motywację, jak nie na wyjeździe, grając w ekskluzywnym Londynie przed słynnym na cały świat rywalem? Magiczna obrona twierdzy Chelsea upadła, ponieważ piłkarze nie są w stanie sprostać fizycznym wymaganiom postawionym przez przeciwników. Podopieczni tak Avrahama Granta jak i teraz Scolariego stali się za miękcy. Ricardo Carvalho już trzeci raz w ciągu roku wymusza zmianę, nawet nie walcząc z kontuzją, ani starając się wytrzymać jeszcze kilka minut. Portugalczyk mówi, że chce zejść i schodzi, choć nikt do zmiany przygotowany nie jest. Ashley Cole, prezentujący najrówniejszy poziom w ostatnich trzech latach, może i jest teraz najszybszy w klubie, ale jeżeli go popchniesz to możesz mieć pewność, że się przewróci. Listę „atletycznych” błędów piłkarzy mogę wymieniać i wymieniać – w Chelsea ma je teraz każdy.

Mecz z Ipswich mimo wszystko pokazał też, gdzie nadal tkwi potencjał do wykorzystania. Michael Ballack wykonał rzut wolny jak z najlepszych lat na Stadionie Olimpijskim w Monachium, a uderzenie Lamparda ustanawiające końcowy wynik spotkania wielu śmiało nazywać jednym z najpiękniejszych, jakie widziało Stamford Bridge. Lampard cegiełka do cegiełki buduje wizerunek legendy, która nie tylko potrafi pluć krwią (lub pocić się krwią, jak mówią Anglicy) w walce na murawie, ale nadal posiada arsenał niesamowitych zagrań. Dzisiaj po raz pierwszy zobaczyłem na trybunie Matthew Hardinga banner „Super Frankie Lampard”. Decyzja jego i Kaki o pozostaniu w klubach to silny argument przeciwko pochopnym transferom wynikającym z „zasiedzenia” w jednym miejscu.

Jutro losowanie kolejnej rundy Pucharu Anglii. Trzymam kciuki, aby los dał Chelsea szansę gry u siebie lub, jeszcze lepiej, w jakiś londyńskich derby. Nie jestem fanem długich i męczących wypraw na północ.

I jeszcze trzy wolne myśli, których nie będę ubierał w akapity:
  1. Branislav Ivanović gra mało, ale wydaje mi się, że jest bardzo inteligentnym piłkarzem. Jego wejście na boisko wprowadziło wiele ładu w grze obronnej, ponadto wiedział jak umiejętnie wprowadzić siebie do meczu, a następnie gry ofensywnej. Chyba tylko (aż?) w znajomości angielskiego przegrywa z Alexem miejsce o wyjściową jedenastkę.
  2. Didier Drogba ponownie pokazał, że jest geniuszem. Kiedy mu się chce. Podczas rozgrzewki podbiegł do fanów i kilka długich chwil do nich klaskał. Po wejściu na boisko walczył o każdą piłkę, nawet po stracie (!) gonił za rywalem, aż go dogonił i odzyskał futbolówkę. Po meczu był pierwszym zawodnikiem, który zdjął koszulkę i pobiegł w stronę wcześniej upatrzonego kibica, aby mu ją wręczyć. Przy następnej okazji nakreślę teorię o jego motywacji i lenistwie.
  3. Czekałem i się nie doczekał. „Steven Gerrard Bałkan”, czyli Veliče Šumulikoski nie dostał szansy się pokazać. W FM-ie 2008 moi skauci zawsze oceniali go bardzo wysoko, raz nawet go kupiłem do Sheffield United. O ironio, mogłem go nabyć, ale nie dostał pozwolenia na pracę i dwuletni kontrakt przesiedział w drużynie rezerw. Szkoda, bowiem był tam największą gwiazdą.

14 Jan 2009

11 Jan 2009

Żal.co.uk

Tak też się spodziewałem. Zasłużona i żałosna porażka na Old Trafford. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz w tak tragicznym stylu zaprezentowała się Chelsea. Porażka więcej niż dwoma gola? Brak słów.

Lista błędów jest dłuższa aniżeli seria meczów bez porażki na Stamford Bridge. Żal.co.uk

Oby tylko Roman Abramowicz ostatkiem sił wysupłał ze swojej pustej sakiewki kilka miedziaków na zerwanie kontraktu ze Luizem Felipe Scolarim. Brazylijczyk zarabia sześć milionów funtów na sezon, ale zupełnie nie wie, na czym polega jego praca. Słowa uznania dla tych, którzy do końca dali radę oglądać te widowisko - zaserwowana przez Chelsea potrawa była ciężkostrawna.

United wygrało, bo wygrać musiało. Komentatorzy mogą wypominać Chelsea rok bez porażki na wyjeździe w lidze, ale jakimś trafem wszystkie kluczowe wyjazdy nas w AD 2008 ominęły. Tak na wiosnę, jak i jesienią. Teraz dopiero się zacznie, dożynki na Anfield Road, White Hart Lane, the Emirates, Villa Park i Bóg jeden wie, gdzie jeszcze. Spurs mięli Junade Ramosa, Chelsea dostała Scolariego. Uśmiech losu. To, co José Mourinho powie po meczu mediom i tak zapewne będzie jedną dziesiątą tego, co sobie pomyślał oglądając te widowisko z trybun "Teatru Marzeń".

Stoczyłbym kolejne bitwy na wielu blogach, które zaraz odkryją Amerykę pisząc, że Chelsea była niespodziewanie słaba i pozbawiona pomysłu, ale na (nie)szczęście mam poważne zobowiązania na uczelni, z których muszę się wywiązać.

Niebieski okręt Chelsea tonie, a my nawet nie mamy noża, aby się go chwycić.

10 Jan 2009

Heineken and the City

O reklamie.

Już raz zdarzyło mi się popełnić notkę o podobnym tytule, aczkolwiek z zupełnie innego powodu. Ostatni dzień letniego okienka transferowego i coś zaskakującego wydarzyło się w "błękitnym" Manchesterze.

Tym razem, blogowy wpis luźno związany ze sportem. Aczkolwiek, znacznie bliższy pewnemu amerykańskiemu serialowi, którego krytykiem jestem ogromnym. Gratka dla kibiców zza szklanego ekranu. Choć miłośnikiem pewnego złocistego trunku nie jestem, Heineken urzekł mnie swoją najnowszą niderlandzką reklamą. Genialną, wręcz.

PS. Od 2005 roku, browar Heineken ma wyłączność na sprzedaż piwa na terenie Stamford Bridge. Ot, ciekawostka.

5 Jan 2009

Brak doświadczenia?

A może się zagapił?

Wychowanego najlepszego niemieckiego klubu. Wystąpił we wszystkich meczach swojej reprezentacji podczas MŚ98, Euro2000, MS2002 oraz Euro2004. W finale Ligi Mistrzów 2005 ze złamanym zębem wykonał i strzelił pierwszą jedenastkę. Pobił transferowy rekord Liverpoolu, kiedy Gérard Houllier kupił go za 8 milionów funtów w 1999 roku. Dwa razy wygrał Puchar UEFA. Dwa razy wygrał także Puchar Ligi Angielskiej, Puchar Anglii oraz Superpuchar Europy. Choć ma już 35 lat i 16 lat kariery piłkarskiej za sobą, nadal występuje w zespole Premier League aspirującym do miejsca w Lidze Mistrzów.

Pomyślelibyście, że mogłoby mu zabraknąć doświadczenia?

Manchester City pewnie zmierzało po porażkę przeciwko Nottingham Forest, ale Dietmar Hamann postanowił popełnić klasyczne seppuku i dobić swoją własną drużynę.


A City leży i kwiczy. To ciekawy materiał na inny artykuł. Szefowie/szejkowie (to i to na "b") Manchesteru City chyba kiedyś zwolnią Marka Hughesa. Albo są wybitnie cierpliwi i postrzegają Walijczyka jako następnego sir Alexa Fergusona, albo czekają na coś gorszego niż porażka z zespołem z the Championship. Wszak nawet Roman Abramowicz nie zwolnił menadżera pierwszego dnia.

4 Jan 2009

Wayne Bridge, legenda the Bridge

Follow follow follow
There were only two minutes to go
It was Wayne Bridge's goal
That sent us out of control
And knocked the Arsenal out of Euro
Szósty dzień kwietnia roku pańskiego 2004. Zanim do Chelsea trafił zwycięzca José Mourinho, a Barack Hussein Obama zaczął prawić swoje demagogie na szeroką skalę, kibice the Blues uwierzyli, że "yes, we can". Claudio Ranieri za czasów pracy na Stamford Bridge nie wygrał żadnego pucharu, ale tamtym wieczorem zdobył wszystkie serca bijące na niebiesko. Od wtedy na zawsze w pamięci fanów jest też Wayne Bridge. Jego wymiana piłki bez przyjęcia z Eidurem Gudjohsenem zakończyła się strzałem Anglika w długi róg bramki Arsenalu. W tych okolicznościach padł gol dający awans do pierwszego półfinału Ligi Mistrzów w historii klubu z zachodniego Londynu.

Kwestia dyskusyjna czy to najlepszy lewy obrońca w historii Chelsea FC. Zapytałem kiedyś eksperta w tej dziedzinie - popularnego Valky'ego, który zebrał sylwetki wszystkich lewych obrońców w historii Chelsea. I choć nie można teraz znaleźć tych materiałów na jego stronie internetowej, Adam nie ukrywał, że Wayne zawsze będzie wyżej oceniany przez kibiców Chelsea aniżeli Ashley Cole.

Bridge to piłkarz doskonały. Ma znakomite warunki fizyczne, jak na gracza defensywnego relatywnie często i odważnie podczepia się pod akcje ofensywne zespołu niczym południowoamerykańskie wzorce. Drybluje, dośrodkowuje, strzela, dobrze zastawia, wypycha i blokuje. Jest bardzo szybko, w sprincie jest charakterystycznie zgarbiony z uwagi na wysoki wzrost. Kiedy gra, widać, że daje z siebie wszystko. Nie odpuszcza ani w defensywnie, ani w ofensywie. Nie narzekał, kiedy Mourinho przeciwko High Wycombe Wanderers wystawił go w ataku. Co więcej, Bridge strzelił bramkę, choć już po strzale zderzył się poza polem karnym z bramkarzem i krwawiąc musiał na dobre opuścić boisko.
W wielu innych meczach, kiedy kontuzjogenni Arjen Robben i Damien Duff nie mogli wystąpić, ani Ranieri ani Mourinho nie wahali się postawić w pomocy właśnie na Bridge'a. To właśnie jeden z tych taktycznych aspektów Chelsea, który głęboko żałuję, że nie został w pełni wykorzystany przez sztaby szkoleniowe the Blues w ostatnich trzech latach. Bridge i A. Cole wahadłowo wymieniający pozycje na lewej flance, raz po raz świeżymi siłami atakować z tej strony boiska.

W Southampton już teraz jest postrzegany za najlepszego lewego obrońcę w historii klubu. To właśnie z tego portu na południu Anglii wypłynął na szerokie wody, choć ze znacznie lepszym skutkiem aniżeli Titanic. Nie bez kozery przez ponad 3 lata i 113 kolejnych meczów trzech różnych menadżerów Świętych co kolejkę stawiało właśnie na wychowanka klubu. Ten rekord Bridge'a poprawił dopiero Frank Lampard, kiedy obaj panowie grali już wspólnie w Chelsea. Warte podkreślenia, że Wayne rodzime miasto opuścił dopiero po największym sukcesie the Saints w ostatnich latach, finale Pucharu Anglii przeciwko Arsenalowi w 2003 roku.

W Chelsea Bridge tylko dwa pierwsze sezony miał relatywnie spokojne, z euforią tryumfu na Highbury w 2004 oraz w lidze w 2005. W trzecim na the Bridge zameldował się Asier del Horno, a Anglikowi przytrafiła się kontuzja. Kiedy wyzdrowiał okazało się, że może nie odzyskać miejsca w wyjściowej jedenastce, a co za tym idzie, mogą go ominąć niemieckie Mistrzostwa Świata. Trafił więc "za miedzę", do Fulham. Na Craven Cottage powoli odnajdywał formę, aczkolwiek wszystko zakończyło się happy endem. W międzyczasie, Mourinho zraził się do Baska po czerwonej kartce przeciwko Barcelonie, więc pozycja Bridge'a ponownie wydawała się niezagrożona. Wtedy wielkiego focha wywinął William Gallas w efekcie czego niebieską koszulkę Chelsea dostał Ashley Cole. To tak tytułem krótkiej noty biograficznej.

Czy Chelsea traci wielkiego zawodnika, który zostałby w klubie na dobre i na złe, kosztem pazernego na kasę szczura z Arsenalu? Jak najbardziej!

Wobec głębokiej kieszeni szejków z Abu Dhabi, czy kwota transferu jest śmiesznie niska? Tak.

Ile radości przyniosło Ci, Drogi Czytelniku, oglądanie w akcji Bridge'a, a ile Cole'a? Retoryczne pytanie.

Czy można było zatrzymać Bridge'a i grać nim także w pomocy, kosztem np. podstarzałych Juliano Bellettiego czy Paulo Ferreiry? Oczywiście i nie raz już u poprzedników funkcjonowało to świetnie.

Choć Bridge jest teraz piłkarzem City i będzie oddawać serce co mecz dla tego zespołu, trzymam gorąco za niego kciuki i nadal będzie należeć do czołówki moich ulubionych grajków Chelsea. Tacy piłkarze jak on często się na tym świecie nie zdarzają.

3 Jan 2009

Big Fail Scolari

Scolari musi natychmiast odejść!

Znowu mecz z Manchesterem United na wyjeździe. José Mourinho nie dostał szansy poprowadzić zespołu Chelsea na Old Trafford w minionym sezonie, choć rozpacz fanów z powodu odejścia Portugalczyka de facto trwa do dziś. Zastąpił go Avraham Grant i w debiucie przegrał 0:2. Teraz się modlę, aby losy JM jak najszybciej podzielił Luiz Felipe Scolari, tudzież dzisiaj przechrzczony na angielskiej wikipedii na Big Fail Scolariego.

"I'm a coach, not a manager!

Tak powiedział wczoraj spokojnym głosem menadżer [sic!] Chelsea, zapytany przez dziennikarzy o transfer Wayne'a Bridge'a do Manchesteru City. Kwestie finansowe Brazylijczyk chce zostawić innym przy Fulham Road. Czym więc zajmuje się ów trener? Może przygotowywaniem zespołu w ośrodku treningowym? Jeżeli tak, powinien wziąć na siebie odpowiedzialność za bramki, które Chelsea traci po stałych fragmentach gry w tym sezonie. Coś nie do pomyślenia za czasów ani Claudio Ranieriego, ani Mourinho, nawet rzadziej spotykane za rządów jakby się wydawało najsłabszego ze słabych - Granta.


Zespół, który jest 54 lokaty poniżej Chelsea w ligowej drabince, strzela bramkę po stałym fragmencie gry na Stamford Bridge, z taką samą łatwością, z jaką uczynił to dwukrotnie w minionych derbach SW6 Clint Dempsey. Znowu w samej końcówce. Ktoś ponownie nie odrobił pracy domowej.

Nie męczyłem Was, Drodzy Czytelnicy, moimi żalami i smutkami związanymi z brakiem młodzieży w kadrze Chelsea w obecnym sezonie. Skwapliwie robił to Michał Zachodny, dlatego nie pierwszy i nie ostatni raz zachęcam do odwiedzenia jego bloga. Co z tego, że niemal wszyscy wielcy w Barclays Premier League dają szansę gry dla nastolatków, aby ich talenty rozkwitły? Może w Chelsea mają widzimisię, aby grać weteranami? Wszak AC Milan od kilku sezonów głęboko wierzy w taką filozofię. Po co przy stanie 3:0 wprowadzać Scotta Sinclaira czy Miroslava Stocha, jeżeli na szansę pokazania się czekają Paulo Ferreira czy Juliano Belletti? Młodym dajmy szansę pokazać się, kiedy jest tragicznie źle i zespół "goni" wynik przeciwko Liverpoolowi czy Arsenalowi.


Zatrudniając starego menadżera, pardone! trenera, włodarze Chelsea dali sygnał, iż kwestia wprowadzenia do zespołu młodych piłkarzy jest drugoplanowa. Od Scolariego oczekiwali natychmiastowego sukcesu. Co otrzymali?

  • odpadnięcie z Pucharu Ligi po żenującej porażce u siebie przeciwko Burnley
  • kompromitujące przeczołganie się przez fazę grupową Ligi Mistrzów
  • ligowo: dwie domowe porażki z Liverpoolem oraz Arsenalem, beznadziejną formę u siebie oraz rekord zwycięstw na wyjeździe młócąc słabych rywali
  • wizja powtórki meczu przeciwko anonimowego Southend w Pucharze Anglii

Byłem przerażony, kiedy w Chelsea rządził Grant, ale to co robi Scolari przeszło ludzkie pojęcie. Ubiegły sezon był do wygrania na wszystkich frontach, i choć się nie udało, to niemal wszędzie dotarliśmy do mety. Brazylijczyk nawet tego nie gwarantuje i jak nikt w mojej Chelsea'owskiej świadomości zasługuje na piosenkę trybun "you don't know what you are doing".


Już w listopadzie spodziewałem się, że Scolari może nie doczekać na SW6 Bożego Narodzenia. Choć udało mu się zameldować jako menadżer (tak Felipe nazywa się rola, za którą dostajesz sześć milionów rocznie) w Nowym Roku, trzymam kciuki za trzeźwość umysłu zarządu Chelsea. Runda rewanżowa jest dla Chelsea znacznie cięższa, z wyjazdami na Old Trafford, Anfield Road, Villa Park, Emirates czy White Hart Lane, by nie wspomnieć o pucharowej fazie Ligi Mistrzów. Im szybciej wygonią Brazylijczyka ze Stamford Bridge, tym więcej da się uratować. Może i uniknąć też kilku kompromitacji.

1 Jan 2009

Bolączka Gerrarda

O zawodzie z powołaniem

Liverpool FC - zespół, który zdobył najwięcej punktów w historii Premiership i nigdy nie wygrał tych rozgrywek. W maju mija 19. rok, odkąd the Reds byli najlepszą drużyną Anglii. Ciekawostka dla cyników, wówczas w sezonie 1989/90 Chelsea zakończyła sezon na miejscu piątym, a Manchester United 13.

Ekipa Rafaela Beníteza wreszcie jest na dobrej drodze, aby powtórzyć sukces z okresu rządów późnego Kenny'ego Dalglisha. Ostatnie zwycięstwo, nad Newcastle United, ponownie jednak podważano na internetowych forach, zwłaszcza na opiniotwórczym BBC 606. Czy znakomita jak dotąd kampania 2008/09 nie jest zasługą tylko Stevena Gerrarda? Można by zarzucić temu stwierdzeniu demagogie, tyle że jest w nim dużo prawdy.

"Mecze Gerrarda" w Premiership 2008/09:
  • Middlesbrough - zwycięstwo po bramce w doliczonym czasie gry
  • Portsmouth - cenna wyjazdowa wygrana, jedny gol meczu
  • Bolton - gol i asysta na Reebok Stadium, trzy punkty
  • Blackburn - bramka i dwie asysty na Ewood Park, zwycięstwo
  • Hull - dwa gole i uratowanie remisu, choć było już 0:2 na Anfield
  • Bolton - dwie asysty i pewne zwycięstwo u siebie 3:0
  • Newcastle - dwa gole i asysta na St. James' Park
19 punktów, choć są to tylko przykłady oczywiste, bowiem całego wysiłku Gerrarda tak zmaterializować i spłycić się nie da.

Gdzie byłby Liverpool bez swojego asa? Kiedy drużyna znad rzeki Mersey po raz ostatni wygrywała w lidze, Tony Cascarino przełykał gorycz degradacji z Millwall. Irlandczyk zyskał później na popularności grając dwa sezon w Chelsea i docierając do finału Pucharu Anglii 1994, a teraz jest felietonistą i nie szczędzi teraz pochwał Gerrardowi.
"The media are underrating him. He is not just a very good player; he is a great one. Frank Lampard, Gareth Barry and Michael Carrick are the other great English midfield players, but Gerrard is superior to them all. This season’s Premier League player of the year award is a one-horse race. Nobody comes close to Gerrard.
Całość opublikowanego dziś artykułu można przeczytać także na stronach The Timesa.

Kryminalna afera z udziałem Steviego G. zszokowała cały piłkarski świat. Nie trzeba przypominać zajść z niedzielno-poniedziałkowej nocy, bowiem były omawiane już wszędzie. Dlaczego nadal warto o tym dyskutować?
Rozprawa sądowa dopiero za trzy tygodnie, ale ewentualny areszt, tymczasowe więzienie, czy choćby psychologiczna bolączka futbolisty może się odbić na grze całego zespołu, tak jak jego świetna forma przynosiła inspirację, ambicję oraz zwycięstwa. Nie można wykluczyć, że kapitan pociągnie kolegów w dół, przede wszystkim ligowej tabeli. Gerrard w trakcie swojej bogatej piłkarskiej kariery nie zaliczył jeszcze spektakularnych wpadek, nie był nigdy wymieniany jako winny porażek. Nie wiadomo więc, jak upora się w obecnej sytuacji.

Za znacznie poważniejszą i mającą większy wpływ na futbol kwestię uważam pozycję futbolistów w społeczeństwie. Najlepsi piłkarze zarabiają niebiańskie pieniądze, tysiące razy więcej aniżeli "zwykli" śmiertelnicy, choć niczym się nie różnią oprócz lepszych umiejętności kopania piłki oraz uśmiechu szczęścia. W zamian za te korzyści poświęcają swoją młodość oraz prywatność. To jest ich i tylko ich wybór. Jeżeli komuś się to nie podoba, może nie wchodzić do tego świata. Lecz rajska pokusa zazwyczaj jest zbyt wielka.

Idole oddanych fanów, wzory dla młodzieży, "twarze" najpopularniejszych produktów - jeżeli chcą zarabiać tak wielkie pieniądze, muszą być perfekcyjni. Dlatego wielu na czas grania w piłkę odcina się od normalnego świata, stając niedostępnymi. Gerrard nigdy taki nie był. Mateusz Borek opowiedział mi o bankiecie wydanym po zwycięstwie Liverpoolu w Lidze Mistrzów AD 2005. Wszyscy piłkarze mogli przyprowadzić kilkoro znajomych, a wspomniany komentator trafił tam dzięki Jerzemu Dudkowi. Choć większość piłkarzy wzięła ze sobą najbliższe rodziny, Gerrard nie wahał się przyprowadzić kumpli z dzieciństwa i pić z nimi w tym zamkniętym gronie aż do samego końca imprezy. Nie zdarzało mu się gwiazdorzyć, zawsze pamiętał skąd jest. Teraz spędzanie czasu w takim gronie obróciło się przeciwko niego i może doprowadzić do serii spektakularnych porażek.

Zarobki circa 60-100 tysięcy funtów tygodniowo, choć przeciętny angielski obywatel dostaje 20-30 tysięcy za rok pracy. Na co taki uprzywilejowany piłkarz może sobie pozwolić? Co wypada robić, a czego nie? Rozumiejąc konsumerski popyt na oglądanie tych najlepszych w akcji, czy sytuacja społecznej nierówności jest korzystna dla wszystkich aktorów zjawiska? Zawód piłkarze Premiership należy traktować jak powołanie, którego dostąpić nie jest w stanie każdy. Pan Bóg uchyla im Nieba, ale w zamian muszą żyć towarzyską ascezą. W innym wypadku, albo wypadną z premierleague'owego obiegu, lub ich zachowaniu sprzeciwią się sami fani, którzy de facto płacą ich horrendalne pensje.

Inna sprawa, iż liverpoolczycy i tak nie cieszą się najwyższą opinią wśród rodaków. Ale to już materiał na inną historię.

PS. W nieco zmienionej wersji, powyższy felieton można przeczytać także na internetowych łamach iGola.