29 Apr 2009

Dwa zwycięstwa i zagadka

Między Wembley i Upton Park, choć myślami w Barcelonie

Minęło kolejne dziesięć dni walki na trzech frontach. Od czasu historycznego już remisu z Liverpoolem, sezon nabrał dodatkowych rumieńców. Na drugi plan zeszła walka o Puchar Anglii, a jeszcze dalszy, o ironio, kwestia mistrzostwa Premier League. Dla fanów Chelsea najważniejsze jest wygranie Champions' League – naszego Świętego Graala.

W swoim pierwszym sezonie na Stamford Bridge, José Mourinho opowiadał jak to pewnego dnia zapukał do drzwi jego mieszkania przy Belgrave Square sąsiad dziękujący Portugalczykowi za wygranie po 50 latach ligi. Krajowe rozgrywki porównał wówczas do ciasteczka, a rozgrywki w Europie jedynie do wisienki na tymże ciasteczku. Wiele wody upłynęło od tamtej pory w Tamizie, wiele się zmieniło tak w Klubie, jak i świadomości jego kibiców.

Doskonale przekonałem się o tym podczas wyprawy na Wembley. Spodziewałem się licznego śpiewania „Que será, será” oraz celebrowania ogólnego piękna najstarszych na świecie piłkarskich rozgrywek. W drodze na mecz nie obyło się bez przeszkód, choćby kiedy ktoś pociągnął za hamulec bezpieczeństwa w pociągu na West Brompton. Na półfinał FA Cup musiałem w pośpiechu przedzierać się metrem, by zdążyć dosłownie na pierwszy gwizdek sędziego. Co ciekawe, dosłownie na minuty przed meczem, kiedy okolice stadionu pustoszały, widziałem tłukące się grupki fanów – widok raczej rzadki, jak i powszechnie pogardzany.

To już była moja trzecia wizyta w nowoczesnej wersji angielskiej świątyni futbolu, ale dopiero pierwszy raz w pełni zaimponowała mi atmosfera stworzona przez fanów. Na dolnych trybunach fani przez cały mecz stali za bramkami, góra także nie pozostawała dłużna niemalże bez przerwy śpiewając. A priori zakładam, iż fani Arsenalu musieli zachowywać się podobnie, bowiem huk stworzony przez kibiców Chelsea zagłuszał odgłosy z drugiej strony boiska. Inna sprawa, iż kibice „Kanonierów” wydawali się być niewidzialni, wtapiając się czerwonymi koszulkami w równie czerwone krzesełka nowego Wembley. Co ciekawe, tak w trakcie, jak i po meczu, fani Chelsea nie śpiewali typowych przyśpiewek Pucharu Anglii, ale „F%$k your history, we are going to Rome” - utarte już rok temu po półfinale z Liverpoolem, choć z Moskwą.

Po Arsenalu miał być Everton na the Bridge oraz ewentualnie zlot Chelsea Poland w Poznaniu, ale wszystko spaliło na panewce. Trzy uczelniane deadline'y w jedynym dniu uderzyły na tyle mocno, iż nie pojechałem na mecz przeciwko niebieskiej odmianie scouse. Natomiast jeszcze w czwartek wieczorem polowałem na jakieś last minute połączenie z Poznaniem/Warszawą/Szczecinem, aby razem z polskimi fanami Chelsea spędzić wieczór. Nie jestem pewien czy o gorączkę przyprawiło mnie akademickie przepracowanie czy ceny lotów, ale ostatecznie zdecydowałem się zostać w Anglii i odwiedzić Upton Park. Kiedy tylko pojawi się relacje ze zlotu, nie omieszkam napisać o tym na łamach tego bloga - wierzę, iż wszyscy bawili się w stolicy Wielkopolski szampańsko!

Wyprawa do wschodniego Londynu upłynęła mi w podobnym tonie jak ta tydzień wcześniej do północnej części miasta. Derby z West Hamem to był typowy angielski day-out z futbolem. Stojąc w nasłonecznionym, jednym z pierwszym rzędów Centenary Stand najzwyczajniej się opaliłem. Sporo śpiewania, kilka znajomych twarzy i dużo dyskusji o... Barcelonie. Zazwyczaj nie piszę o przebiegach meczów, ale tym razem wieczorne skróty w „Match of the Day” mnie przeraziły. Chelsea zdecydowanie dominowała grę, zwłaszcza w pierwszej połowie. West Ham najdłużej potrafił przetrzymać piłkę przez góra minutę, stworzył jedną okazję, choć de facto najgroźniejszą. Obejrzawszy skróty BBC byłem zdumiony selekcją fragmentów, które przedstawiono widzom. Jeżeli ktoś nie widział pełnych 90 minut, wyobraźcie sobie skrót dzisiejszego meczu Barcelona-Chelsea, kiedy pokazano by jedynie akcję Didiera Drogby, jako ważną odnotowania oraz odzwierciedlającą przebieg gry. I wracamy do punktu wyjścia – najczęściej śpiewaną przez kibiców Chelsea piosenka na Upton Park było „We are going to Rome”... Inna kwestia, iż to piosenki fanów gospodarzy wywołały w mediach znacznie więcej komentarzy. Sprawa na tyle się rozwinęła, by Frank Lampard osobiście się pofatygował i zadzwonił do jednej z rozgłośni by, pardone my French!, ochrzanił prowadzącego audycję dziennikarza. Ciężko w to uwierzyć, dlatego sami posłuchajcie.

Mecz z Barceloną zasługuje na oddzielną notkę. Tak jak zwykł robić to Guus Hiddink, tak i rozegrałem spotkanie na Camp Nou kilka razy. W jednym ze scenariuszy uwzględniłem nawet samego siebie! Bilet na mecz kupiony, kursor myszki na ostatnim przycisku potwierdzenia rezerwacji lotniczej – zabrakło tylko ostatniego kliknięcia. Summa summarum, bilet odkupił ode mnie znajomy, a pieniądze, których nie wydałem, przechodzą na budżet operacji „Rzym”. Oby!

15 Apr 2009

Szaleństwo w wesołym miasteczku

Kilka słów o najlepszym meczu, na jakim w życiu byłem. Pisząc je, jadę już pociągiem do domu. Wszyscy śpią, tylko ja mam oczy jak pięć złotych. Jeżeli dla jakiś momentów warto zarywać noce, pasjonować się dzień po dniu wszelkimi doniesieniami prasy, stawiać pod znakiem zapytania przyszłość oraz naciągać przyjaźnie oraz miłość Najbliższych, kiedy futbolowa pasja jest wysoko na drabince priorytetów – tak, dziś wiem, że warto.

Kiedy w wesołym miasteczku rusza rollercoaster, najpierw powoli pchnie się w górę, by dopiero po kilku chwilach spadać coraz szybciej w dół. Mój rollercoaster zaczął dziś w tym późniejszym momencie. Dwie bramki, odważna, ale słaba zmiana Salomona Kalou na Nicolasa Anelkę i pozbawione nadziei pierwsze minuty drugiej połowy. Kiedy kolejny gol dla Scousers wisiał w powietrzu, Chelsea strzeliła trzy. Niczym w windzie na ostatnie piętro Burj Al Arab w kilka minut byłem na dachu świata, ciesząc się i śmiejąc do rozpuchu. Było tak źle, a jest tak dobrze. Rafael Benítez, wydawałoby się, podjął właściwą decyzję zdejmując Fernando Torresa, a kibice Liverpoolu na piętnaście minut przed końcem cicho wymykali się z trybun Stamford Bridge. Byłem, widziałem.

Wielki oddech ulgi i świętowanie. „Liverpool musi strzelić teraz trzy” - mówił rozentuzjazmowany Steven, karnetowicz Chelsea od 22 lat. Przed meczem bardzo się zdziwił, kiedy rozwiesiwszy flagę Chelsea Poland usiadłem obok niego w trzecim rzędzie East Upper. „To Jima dzisiaj nie będzie?” - zapytał, myśląc o znajomym karnetowiczu, z którym wspólnie przeżywali wzloty i upadki „the Blues” w ostatnich latach. Ale rollercoaster znowu sobie zażartował z wszystkich. Także tych fanów „the Reds”, którzy już tego meczu nie oglądali. Kolejne dwie bramki, które wszystkim otworzyły usta – goście ryczeli z radości jak szaleni, a kibice gospodarzy patrzyli z niedowierzaniem. Od 85. minuty czułem znowu tą kibicowską adrenalinę niepewności. Kilka minut i jeden przypadkowy gol może wysłać jednych do nieba, a drugich do czeluści. Bogu dzięki, padł dla Chelsea. Jak bym się teraz czuł, gdyby znowu trafił np. Dirk Kuyt? Albo Ryan Babel dzięki jego bombom posyłanym lewą nogą? Zapewne nie pisałbym teraz tych słów, załamany siedząc w kącie wagonu, nie patrząc na nikogo.

Od tygodnia siedzę nad książkami pisząc eseje. Codziennie pochłaniam kilka kaw, ale nawet dziesięć nie obudziłyby mnie tak, jak te dwie godziny futbolu. A ciśnienie na Wyspach w ostatnich dniach jest wyjątkowo niskie i jakoś trzeba sobie radzić. „Mecz z mlekiem i cukrem dla kogoś”? Starbucks może pomarzyć o takim produkcie.
Zapewne padną słowa, że futbol jest okrutny. Bolton strzelił na Stamford Bridge trzy bramki, by przegrać. Tydzień temu angielscy dziennikarze nie wierzyli, aby Liverpool był w stanie trafić tyle razy na stadionie Chelsea. Goście znad Mersey zdobyli cztery gole, ale i tak nie awansowali. Benítez, o ironio, potrzebował braku Stevena Gerrarda, a potem Torresa, aby pobudzić swój zespół, a uśpić rywali. Na dowód pierwszego przedstawiam pierwsze 50 minut meczu, a drugiego – dwa szalone trafienia i stan rywalizacji 3:4. W Chelsea działa to zupełnie inaczej – chimerycznie, nie ma presji, Johna Terry'ego, Franka Lamparda czy Didiera Drogby, zespół siada na murawie i dyskutuje o zakupach swoich WAGsów.

Awansowaliśmy, ale nie możemy tracić kontaktu z rzeczywistością. Pepe Guardiola obejrzy z pewnością ostatnie trzy mecze „the Blues” i przeanalizuje. A o wnioski mogę już napisać Wam teraz:
  • rzuty wolne bić w światło bramki;
  • uśpić Chelsea powolnym rozgrywaniem akcji, by nagle przyśpieszyć (pamiętacie tego gola?);
  • kiedy można, nacierać kontratakami;
  • posyłać prostopadłe piłki do napastnika, którego kryje Alex;
  • wywierać presję na Ricardo Carvalho;
  • atakować flanką Florenta Maloudy;
  • posiadając piłkę wyciągać Lamparda na połowę rywali.
Dzisiejszy mecz z pewnością oglądał także Arsène Wenger i on już to wie. Ale dla francuskiego menadżera najważniejsza jest teraz potyczka z Villareal. O półfinale na Wembley na poważnie zacznie myśleć chyba dopiero w czwartek. Muszę dodać, że praca sędziego dzisiaj to był dowcip, który oprócz słowa politowania nie zasługuje na dalszy komentarz.

Ten mecz sezonu chyba zakończył marudzenie o nudnej Chelsea i jej potyczkach z Liverpoolem. Menadżerem jest Holender, który zapewnił kibicom futbol totalny w najlepszym wykonaniu. Rinus Michels by się nie powstydził tego meczu, a Alfred Hitchcock nie wymyślił, panie Hiddink! Czy to był „Stambuł” Chelsea? Może jeszcze nie? Klub wydał dziś kolejny (który już znowu?) komentarz, iż Chelsea będzie miała nowego menadżera od przyszłego sezonu. A szkoda, bowiem wreszcie się pojawiła osoba, która potrafiłaby zepchnąć do cienia samego José Mourinho. Może jednak?

Byłem na różnych meczach piłkarskich. Widziałem różne style gry, wiele drużyn i jeszcze więcej piłkarzy. Mnóstwo emocji i dramaturgii. Jeżeli dobrze liczę, dzisiejszy mecz był moim pięćdziesiątym z Chelsea. Dodam kilkadziesiąt spotkań w Polsce oraz na Wyspach i mogę pokusić się o stwierdzenie, iż na mój wiek mam relatywnie duże doświadczenie. Niespełna 23-letni piłkarz z około 140 meczami na koncie – robiłoby wrażenie, prawda? Jeżeli więc uważam ten remis przeciwko Liverpoolowi za najlepszy mecz, na którym byłem, to wiem, co mam na myśli. Co czyni „najlepszym”? De gustibus non est disputandum.

PS. Poniżej teledysk o moim ulubionym rollercoasterze :)

10 Apr 2009

Narodziny legendy

"Życie to nie bajka, synu". I dobrze, bo nigdy bym nie uwierzył, że pokonamy Liverpool na Anfield w minioną środę. Na długo przed meczem obawiałem się porażki 0:2 z golami na "dzień dobry" i "do widzenia". Po cichu liczyłem na bramkowy remis, aby z nadzieją jechać we wtorek na Stamford Bridge. W jakimś stopniu, z przepowiednią trafiłem. Na szczęście, nie do końca.

Zostało już dużo napisane o tym meczu, więc nie chcę zanudzać Was kolejnym tekstem. Choć była taka możliwość, nie pojechałem do Liverpoolu. Wyprawa pociągiem przez całą Anglię i powrót po 24 godzinach (z zegarkiem w ręku) najzwyczajniej mi się nie uśmiechała. Kto wie, może na barceloński półfinał będę miał więcej determinacji? Już raz miałem przyjemność tam być przy okazji Ligi Mistrzów - w październiku 2006 roku. Pamiętacie ten strzał Lampsa z zerowego kąta, późne wyrównanie Drogby i świętującego na kolanach Jose? Właśnie wtedy.

Jestem dumny z Branislava Ivanovića. Przyznaję, iż początki były sceptyczne, kiedy przez ponad pół roku po transferze nie zadebiutował w Chelsea. Było to o tyle dziwniejsze, iż pierwotnie zmagał się nie z kontuzją, a słabym przygotowaniem technicznym. Dziś Lampard w rozmowie z "the Sun" powiedział, że Branko jest najsilniejszym zawodnikiem w zespole. Podobno Terry i Drogs przy nim to paniusie, więc wtf? Tym niemniej, od debiutu w Portsmouth, na który także się udałem, Serb zawsze prezentował się świetnie - tak na środku czy prawej stronie obrony. Kiedy kontuzjowany był (on zawsze jest..,) Ricky Carvalho, postrzegałem byłego obrońcę Lokomotiwu za lepszego partnera dla Terry'ego aniżeli Brazylijczyk Alex.

Żyła mi wychodziła, kiedy we wczesnych fazach sezonu Luiz Felipe Scolari preferował Paolo Ferreirę nad Ivanovića. Oddając się football fiction, jeżeli ów szkoleniowiec zachowałby pracę, a portugalski obrońca nie uległ poważnej kontuzji, szczerze wątpię, aby Serb przeciwko Liverpoolowi zagrał. Na szczęście to tylko gdybanie, widmo Scolariego zostało już (wreszcie) rozwiane, a nasz obrońca stał się natychmiastową legendą Chelsea - premierowe dwa trafienia w niebieskiej koszulce na Anfield, toż to marzenie!

Ostatnie dni to powiew optymizmu w szeregach "the Blues". Jeżeli jutro wygramy u siebie z Boltonem, nadal mamy realne szanse 'chasing the title' do samego końca sezonu. Jesteśmy w półfinale FA Cup (bilety na Wembley już kupione), oraz jedną nogą na tym samym szczebelku Ligi Mistrzów. Patrząc cztery miesiące wstecz, potraktowałbym to jako co najmniej miłą niespodziankę! Jutrzejszym meczem będę ekscytował się w wieczornym Match of the Day. Będę za to na kolejnych czterech spotkaniach Chelsea - przeciwko Liverpoolowi, Arsenalowi, Evertonowi i West Ham. I tylko sobie życzę, aby wraz z początkiem maja ciągle móc marzyć o udanym zakończeniu sezonu 08/09. Udanym, czyli z trofeum.

4 Apr 2009

Ślepa uliczka przy St. James' Park

Alan Shearer stoi przy bocznej linii, kurczowo trzymając ręce w kieszeniach spodni. Raz po raz odrywa wzrok od wydarzeń na boisku i spogląda na ławkę rezerwowych. Wszystkie głowy są nisko spuszczone, starając się uniknąć kontaktu wzrokowego z nowym menadżerem. Nawet asystent niemalże rozkłada bezradnie ręce. Mike Ashley medialnie uderzył w sentymentalne zakamarki serc kibiców Newcastle, ale ta chwilowa euforia zapewne zamieni się w długoletnią batalię Srok o powrót do Premier League.

Nie chcąc bawić się w ctrl+c oraz ctrl+v, zapraszam na strony iGola, aby przeczytać o wchodzącym w ślepą uliczkę Shearerze. Uważam, że nawet jego legenda i najszczersza miłość do biało-czarnych barw nie uratuje Newcastle United przed degradacją. Utrzymanie czy spadek, będą to wydarzenia spektakularne dla angielskiej piłki.


Bycie menadżerem Newcastle United to bardzo specyficzna praca. Aby to lepiej przybliżyć, polecam także lekturę felietonu sprzed ponad pół roku.

Komentarze na stronach iGola są bardzo mile widziane. Chciałbym poznać Wasze opinie.