10 Sept 2008

To jest właśnie imperializm Chelsea

Już tylko chyba trzęsienie ziemi może zatrzymać West Ham United przed zatrudnieniem Gianfranco Zoli w roli menadżera. Klub z Upton Park przeprowadził serię spotkań z włoskim maestro futbolu, a podpisanie umowy jest zapowiadane na czwartek. To będzie już czwarta przymiarka Zoli do szkoleniowej pracy w Anglii. Włoch miał zostać asystentem Fabio Capello przy reprezentacji kraju trzech lwów, Dennis Wise proponował mu współpracę w Newcastle, a Chelsea widziała go w roli trenera. Chyba wreszcie się uda!

"Mały czarodziej" dołączy tym samym do rozrastającego się grona byłych kolegów ze Stamford Bridge. Kariery szkoleniowe w ciągu ostatnich kilku lat rozpędzili Wise, Gustavo Poyet, Dan Petrescu, Steve Clarke, Kevin Hitchcock, Ed de Goey, Pierluigi Casiraghi oraz Eddie Newton. Niedawno do biznesu wrócił także Roberto di Matteo, a nie można zapomnieć o Gianluce Viallim, Marku Hughesie oraz Ruudzie Gullicie. "Wielką Chelsea" zaczął budować nie Roman Abramowicz, ale śp. Matthew Harding oraz Glenn Hoddle. Dlaczego?

Weźmy przykład Stanów Zjednoczonych. Każdy wie, że to największe imperium współczesnego świata. Ale w popularnej kulturze ani codziennym życiu nie objawia się to wcale bezpośrednio obecnością wojsk USA na Bliskim Wschodzie czy ich politycznym wpływem na każdy region świata. Dowody na amerykański imperializm są prozaiczne. Wielkie korporacje mające placówki/oddziały dookoła świata, t-shirty z amerykańskimi napisani, filmy oraz muzyka zza Wielkiej Wody. Małe rzeczy, na które nie zwracamy już praktycznie uwagi.

Peter Kenyon przychodząc do Chelsea mówił, że zadaniem postawionym przez Abramowicza jest zbudowanie największego klubu na świecie. Mówiono o wielkich transferach, o dominacji w Premiership oraz wygrywaniu rozgrywek ligowych. Ale wszystkich meczów w sporcie wygrać się po prostu nie da i takie kryteria sukcesu tego celu musiały spalić na panewce. W tym samym czasie, bez ingerencji działaczy klubu z zachodniego Londynu, Chelsea zaczęły promować jej byłe gwiazdy. Je natomiast promowała nowa Chelsea. Ciekawe zagadnienie z zakresu marketingu sportowego.

Oprócz nielicznych wyjątków (np. Wilston Bogarde czy Chris Sutton), w latach 90. do Chelsea nie trafiali zawodnicy przypadkowi. Szukano specyficznych charakterów, z określonych grup społecznych, o podobnym podejściu do sportu. Te kryteria stworzyły ze Stamford Bridge kuźnię przyszłych talentów szkoleniowych. Niemalże każdy zawodnik, który wówczas grał i wygrywał puchary dla ówczesnej Chelsea, teraz znakomicie znajduje się w roli trenerskiej. Ponadto, prezentując ich w nowych rolach, jedne z pierwszych określających ich epitetów to: "były piłkarz Chelsea", czy "grający kiedyś w Chelsea".

Ktoś powie, że nadinterpretuję, ale czy na pewno? Ilu menadżerów wychował w ostatnich latach Liverpool? Ilu Arsenal? I choć takie statystyki nie są prowadzone, jeszcze do niedawna zapewne na szczycie listy był imperialny Manchester United. Nadal tam jest? Czy aby to właśnie nie wydarzenia pozaboiskowe wpływają w istotny sposób na postrzeganie różnych klubów przez pryzmat "wielkości"? O owej "wielkości" bardziej świadczy ilość wygranych pucharów czy ludzi chodzących w koszulkach danego zespołu, bądź artykułów pojawiających się w prasie? A może chodzi też o okładki płyt?

O aspektach stricte kibicowskich zatrudnienia Zoli na Upton Park pisał ostatnio Michał Zachodny. Osobiście przyznam, że nie mam nic przeciwko pracy mojego ulubionego piłkarza u konkurencji. Nie towarzyszą mi żadne negatywne uczucia, a jedynie radość, że będzie miał szansę dalej się realizować. Warto pamiętać, iż to właśnie Włoch miał swego czasu najwięcej cierpliwości w Chelsea pokazując nastoletnim piłkarzom jak poprawić technikę. I tak zostawał najdłużej na treningach, w nieskończoność ćwicząc wykonywanie rzutów wolnych. A przecież West Ham właśnie młodzieżą i wyszkoleniem technicznych słynął jeszcze niedawno.

Zawsze uśmiechnięty, ale zarazem małomówny. Będzie dobrym menadżerem? Mam nadzieję, że tak. Ciężko mi wyobrazić go jednak sobie w strugach deszczu krzyczącego zza linii bocznej na piłkarzy. Wolę nie wyobrażać go sobie zdenerwowanego na nieporadność piłkarzy, z którzy żaden zapewne nigdy mu poziomem nie dorówna. Trochę się boję o ten legendarny wizerunek Zoli. Mam nadzieję jednak, że się nadal obroni. Czy nie za bardzo heroizuję tego piłkarza? Może i tak, ale to ten jeden jedyny wyjątek, do którego podchodzę absolutnie bezkrytycznie.
PS. Numer "25" jak był, tak jest i będzie w Chelsea zastrzeżony. Piosenki o Zoli są nadal popularne podczas wypraw fanów na mecze wyjazdowe. A sam Włoch to osoba bardzo honorowa. Odmówił Abramowiczowi, bowiem obiecał prezesowi Calgiari. Tak więc nadal wierzę, że celów i ambicji raczej nie zmieni.

PS2. Warty obejrzenia wywiad z Zolą z kwietnia b.r.

No comments: