1 Dec 2009

Dzsudzsák chwali Ruttena - komentarz

Dzsudzsák to klejnot okryty przez Pieta de Vissera, szarą eminencję Stamford Bridge, który zasłynął sprowadzeniem do PSV Ronaldo, Romário czy Farfána. Zarekomendowawszy Węgra, w klubie z Philips Stadion wiedzieli, że mają do czynienia z wielkim talentem. Choć początkowo transfer z Debreczyna miał nastąpić dopiero latem 2008 roku, wobec kontrowersyjnego powrotu Kennetha Peréza do Ajaksu, zdecydowano się sprowadzić skrzydłowego już w styczniu tamtego roku.

Wspomniany de Visser miał napisać o nim, że piłkarz jest „współczesnym lewoskrzydłowym, których nie spotyka się często”. Wymieniając niedawno uprzejmości z Erwinem Koemanem po rozmowie w Kopenhadze, spytałem go o przyszłość pomocnika PSV. Holenderski selekcjoner chce budować wokół Dzsudzsák zespół na Euro 2012, do którego dołączy młodzież, która świetnie się spisała podczas niedawnych MŚ U-20 w Egipcie zajmując trzecie miejsce. Bardzo możliwe więc, że gwiazda lewoskrzydłowego rozbłyśnie pełnym blaskiem na stadionach w Polsce i Ukrainie. Jego gra, nawet dla neutralnego fana futbolu, to radość dla oka.

Rozmowę z Dzsudzsákiem, acz któtką, przeczytacie tutaj.

26 Nov 2009

Suplement do wywiadu z Ekdalem

W pewnym momencie zacząłem się obawiać, że do tej rozmowy może w ogóle nie dojść. Po meczu szwedzkiej młodzieżówki z Kazachstanem Albin Ekdal został wytypowany do kontroli dopingowej i... zaniemógł. Po pełnych 90 minutach gry, piłkarz był na tyle odwodniony, że nie mógł oddać choćby minimalnej próbki moczu. Swedbank Stadion w Malmö zaczął powoli wymierać. Zgasły światła, do domów i hoteli rozjechali się wszyscy dziennikarze, porządkowi oraz pracownicy federacji piłkarskiej oraz goszczącego ten mecz Malmö FF. Po godzinie od ostatniego gwizdka sędziego zostałem tylko ja, Michał Konieczny, który robił dla iGola zdjęcia, trzech delegatów zajmujących się kontrolą antydopingową, ochroniarz, ktoś ze sztabu szkoleniowego Szwecji U-21, kierowca, który miał odwieźć piłkarza do hotelu, oraz sam piłkarz.

Skauci czołowych europejskich klubów odkryli młodziana zanim jeszcze zdążył on zadebiutował w Allsvenskan. Piłkarz zabłysnął kilka razy na Gothia Cup, największej rozmiarami młodzieżowej imprezie tej rangi na świecie, gdzie pierwsze kroki stawiali tacy piłkarze jak Alan Shearer, Xabi Alonso, Emmanuel Adebayor, Kieron Dyer czy Zé Roberto. To żadne poważne źródło, ale według Wikipedii Gothia Cup to 4.320 meczów na 91 boiskach w przeciągu tygodnia. Raj, a zarazem ból głowy wyboru, dla skautów, gdzie pewnie niejeden oszlifował swój talent wypatrywania największych piłkarskich nadziei.

Ekdal w końcu opuścił pokój kontroli antydopingowej, ale ktoś ze sztabu rzucił w moją stronę, że śpieszą się na kolecję w hotelu. Sam piłkarz jednak odparł, że nic się nie stanie, jeżeli kilka chwil ze mną porozmawia - słowa te nieco zniesmaczyły zniecierpliwioną czekaniem na niego ekipę, ale Albin tego nie widział, patrząc się na mnie i czekając na pytania. Medialny gość.

Albin miał szczęście urodzić się w Brommie, dzielnicy Sztokholmu z bodajże największą piłkarską akademią na świecie, a także w rodzinie dziennikarza sportowego. Lennart Ekdal w znacznym stopniu wpłynął na karierę syna, choć ten, w rozmowie ze mną, przedstawia sprawę inaczej. Pewnym natomiast jest, że po tacie odziedziczył medialność oraz fotogeniczność. Za wcześnie, by stawiać daleko idące rokowania, aczkolwiek odważyłbym się stwierdzić, że praca w telewizji mogłaby go interesować po zawieszeniu butów na kołku. Choć on sam przyznał, że żadnych planów nie ma, jego wiara w edukację mógłby wskazywać coś innego.

Póki co, Ekdal musi skupić się na podnoszeniu swoich umiejętności oraz ogrywaniu w meczach o stawkę. W obecnym sezonie ligowym tylko raz spędził pełne 90 minut, nomen omen, grając przeciwko Juventusowi. Inna sprawa, że trener Marco Baroni sięga po Szweda zazwyczaj w meczach z trudnymi rywalami: wspomniany Juve, Milanem, Sampdorią, Parmą czy Lazio. Choć ambicją piłkarza jest gra w barwach „Starej Damy” w Lidze Mistrzów, najpierw musi on pokazać swoją wartość w zamykającej stawkę drużyn Serie A Sienie.

Albin Ekdal: Na piłce świat się nie kończy (iGol.pl)

23 Nov 2009

Namaścili go nowym Zlatanem

Mówi się o nich „nowi Szwedzi”. Są chyba jedynymi spoza sfer władzy i biznesu, którzy na wojnach zyskali. Większość z nich to muzułmanie z Bośni oraz Albanii, część pochodzi także z Bliskiego Wschodu. Życzliwa im i neutralna politycznie Szwecja przez kilka dekad przyjmuje wiele ofiar konfliktów mających miejsce w ich rodzinnych stronach. Większość z nich osiada się na południu Skandynawii. Powodów jest wiele: klimat, gęstsze zaludnienie, sentymentalnie bliżej do ojczyzny i materialnie do kontynentalnej Europy. Ale też i po prostu – bo inny znajomy już tam się wcześniej osiedlił.

Zlatan Ibrahimović to nie jest podręcznikowy przykład ich losów. Dla większości z nich świat kończy się na etnicznych gettach, w których mieszkają. Brak perspektyw i poważniejszych kontaktów ze Szwedami, zazwyczaj chłodnymi do obcych, powoduje, iż imają się różnych zajęć, często na granicy lub poza prawem.

Fejzulluhu to jeden z tych niewielu, którzy mogą podążyć drogą Zlatana i się wybić. Z moich informacji wynika, że urodził się nie w Prisztinie, jak podaje większość źródeł w Internecie, ale Mitrowicy, mieście podzielonym między Albańczyków i Serbów. Obecnie jest to terytorium państwa-widma – Kosowa, choć ludzie których uważa się za Kosowar to de facto Albańczycy. Stąd choćby trzy paszporty, którymi legitymuje się napastnik N.E.C.

Piłkarz dorastał w Karlshamn, na południu Szwecji właśnie, a pierwsze kroki piłkarskie stawiał w maleńkim Högadals IS, który nie jest szerzej znany. Podczas jednego z turniejów dla nastolatków został wypatrzony przez FC Kopenhagę w 2005 roku. Dzięki wybudowaniu pięć lat wcześniej mostu Øresund (Öresund po szwedzku) łączącego stolicę Danii z Malmö, przenosiny te można było potraktować jako transfer lokalny. Erton przez dwa lata szkolił się w drugiej drużynie FCK, ale jego talent zdawał się nie rozwijać po myśli duńskich szkoleniowców. Kiedy pojawiło się zapytanie z Mjällby AIF, Duńczycy najpierw przystali na wypożyczenie, a potem transfer definitywny.

W Sölvesborg, położonym zaledwie kilka kilometrów od Karlshamn, talent Albańczyka wreszcie eksplodował. W 57 meczach dla Mjällby strzelił 22 bramki (według oficjalnej strony N.E.C., lub 59 i 24 według Wikipedii), choć należy zaznaczyć, że były to występy w Superettan – szwedzkiej drugiej lidze. Piłkarzem zainteresowało się Malmö FF oraz Udinese, jednak klub ostatecznie przystał na ofertę z Holandii. 17 lipca tego roku podpisano umowę łączącą Fejzullahu z N.E.C. do 2013 roku.

Mój wywiad z piłkarzem znajdziecie pod tym linkiem (iGol.pl).

PS. Jest i bramka, o której w tak ciepłych słowach wypowiada się Dominik Wronka w komentarzu pod rozmową.

24 Oct 2009

Majewski do 2010

Nie ma sensu szukać teraz świetnego fachowca do objęcia kadry. Lepiej poczekać na ostatni mecz przyszłorocznych mistrzostw świata i wówczas ogłosić wakat na pozycji selekcjonera. Przykłady z RPA oraz Południowej Korei to potwierdzają.

Jeżeli chcemy, aby najlepsi trenerzy bili się o posadę selekcjonera reprezentacji Polski, należy uzbroić się w cierpliwość. Teraz trafią nam się jedynie szkoleniowe okruszki.

Przy całej sympatii oraz uznaniu dla Dana Petrescu, rozśmieszyła mnie nowina, że jest on brany pod uwagę jako kandydat na trenerską pozycję numer jeden w Polsce. Dlaczego ten zdrowo myślący człowiek miałby porzucać świetnie grający w Lidze Mistrzów rumuński klubik, by szargać się z ludźmi, którzy już raz pokazali mu drzwi? Dlaczego jakikolwiek ceniony szkoleniowiec z ambicjami miałby rozważać opcję pracy nad Wisłą i perspektywę „zawodowej śpiączki” przez najbliższe dwa lata?

My, Polacy, nadal mamy w sobie dużo ułańskiej fantazji. Choć pitny miód odstawiliśmy już na bok, wciąż lubimy nad kuflami pełnymi innych trunków dysputować, jakim to potężnych krajem kiedyś byliśmy. Często mówimy o narodowej potrzebie powrotu na należyte nam miejsce wśród europejskich ludów. Poprzez sport ta droga jest najkrótsza. Doskonale uczyły nas o tym czasy Polski Ludowej, sportowa mobilizacja sowieckich sąsiadów czy nawet ubiegłoroczna chińskich olimpijczyków. Nie bez kozery także Amerykanie pompują miliardy dolarów w „przemysł sportowy”, aby stawać tylko na najwyższym stopniu podium.

Jak w większości dyscyplin, także w futbolu droga na sam Olimp nie jest łatwa i wymaga wielu czynników płynnie ze sobą współdziałających. W tym przypadku, podstawowymi są piłkarze oraz infrastruktura, która pozwoli wyszkolić następne pokolenia futbolistów.

Patrząc z perspektywy Euro 2012, piłkarzy na chwilę obecną nie mamy. Patrząc na infrastrukturę – wielkich nadziei na wybuch kilku talentów w przeciągu następnych dwóch lat także mieć nie powinniśmy. Jak głosi jedno z porzekadeł, „jeżeli czegoś nie da się zrobić, zatrudnij kogoś, kto o tym nie wie.” Nie trzeba być wizjonerem, by wyobrazić sobie w czerwcu 2012 roku polskiego szkoleniowca mówiącego w blasku fleszy, że z grupy nie wyszliśmy, ponieważ nie mięliśmy kim grać. Liga za słaba, za granicą wszyscy na ławkach – już znamy te wymówki. Również zatrudniony w tym momencie zagraniczny trener zdąży przez następne 36 miesięcy przejrzeć na oczy, że został nieźle wrobiony przyjmując ofertę pracy w Polsce. Leo Beenhakker pokazał, że dwa sezon na euforii można zagrać, ale już przy trzecim dojdzie do tragedii.

Selekcjoner w takim kraju jak Polska musi być iluzjonistą. Jego rolą jest wskrzesić wiarę, że ciężką pracą i poświęceniem można pokonać rywali sportowo lepszych. Ale nawet magia światowej sławy specjalisty po dwóch latach pracy w takim środowisku się wypali. Można się z tym kłócić i dyskutować, ale radziłbym się pogodzić. Tak już jest i sięgając pamięcią 20 lat wstecz nie znajdziemy przykładu, który by tej teorii nie poparł.

Inna sprawa, że w tym momencie polska opinia publiczna ma prawo niepewnie patrzeć na szkoleniowca zagranicznego. Czekając z tym kilka miesięcy, można zagoić kibicowskie rany i zaoferować carte blanche.

Na chwilę obecną na stanowisku selekcjonera lepiej pozostawić Stefana Majewskiego. Ma doświadczenie, ma wiedzę, a ligę i piłkarzy zna doskonale. Nie miał sukcesów w piłce klubowej, ale jakie to ma znaczenie? Jürgen Klinsmann oraz Marco van Basten pokazali, że jedno z drugim się nie wiąże. Ponadto wszyscy najlepsi trenerzy albo pracują teraz z ekipami grającymi w Lidze Mistrzów, albo awansowali na mistrzostwa świata. Dlatego są najlepsi.

Jeżeli faktycznie chcemy znaleźć kogoś, kto przywróci nam trochę narodowej dumy podczas Euro – poczekajmy. Po MŚ w RPA na rynku pojawi się wiele CV, tak ludzi wcześniej pracujących z reprezentacjami, jak i w piłce klubowe. Choćby Guus Hiddink, który ogłosił już, że kontraktu z Rosją nie przedłuży. Holender jest przymierzany do roli członka zarządu Chelsea Londyn, ale przy odrobinie zdrowego rozsądku z obu stron mógłby przez pierwszy sezon w Polsce pracować tylko przez kilka dni w miesiącu. Nazwisk jak Hiddink na rynku będzie więcej w lipcu 2010.

Obecnie dostępni szkoleniowcy to ludzie, którzy właśnie przegrali albo eliminacje do mistrzostw świata, albo zostali zwolnieni z klubów po nieudanych minionym sezonie bądź początku obecnego.

Przygotowanie drużyny do turnieju to wcale nie proces dwóch lat, ale maksimum sezonu. Sezonu, którego pierwszego część to zaledwie proces obserwacji oraz eksperymentów. Jak pokazała Korea Południowa w 2002 roku, piłkarze nie muszą grać w czołowych klubach – ważne, aby grali. Należy intensywnie przepracować z nimi ostatnie trzy miesiące przed turniejem, a nie po trochu dwa lata. Także obecna sytuacja w RPA daje dużo do myślenia. Choć południowoafrykański związek piłkarski nie ogłosił oficjalnie przyjmowania kandydatur na selekcjonerski wakat, a drużyna gra gorzej od Polski (sic!), jak donosi BBC, futbolowa centrala w Johannesburgu została zalana aplikacjami. I dzieje się to tylko z powodu organizacji przyszłorocznego turnieju.

W takim samym momencie Polska byłaby w znaczniej bardziej uprzywilejowanej pozycji. Kraj z przestępczością na niemalże zerowym poziomie (porównując z RPA), członek UE w środku Europy. Ewentualny sukces tutaj dałby złoty bilet do czołowych klubów Zachodniej Europy. O tym, że polska liga jest żenująco słaba i nie ma w niej wielu wartościowych piłkarzy, potencjalny selekcjoner mógłby się nawet nie przekonać podczas kilku miesięcy pracy nad Wisłą. A przynajmniej nie dałbym swoim wybrańcom tak pomyśleć.

Swoją drogą, może za rok, dwa kto inny będzie już u sterów polskiej piłki?

Felieton został opublikowany na iGol.pl i można go znaleźć tutaj. Tam też czekam na Wasze spostrzeżenia.

17 Oct 2009

Na kadrze i po kadrze

W ostatnim opublikowanym tutaj poście bardzo psioczyłem, że mecze międzynarodowe to nie jest moja pasja. Te kilkanaście dni bez klubowego grania zazwyczaj pozwalały mi odpocząć od futbolu i skupić się na innych zainteresowaniach. Nie tym razem jednak.

Prawdopodobnie do granic moich możliwości wykorzystałem październikowy "international break". Dwa mecze, sporo wywiadów i jeszcze felieton o polskiej piłki - jak wierzę, wszystko z innej niż zazwyczaj perspektywy. Dlaczego tak uważam?

Na mecze pokroju Dania-Szwecja czy Dania-Węgry idzie się zazwyczaj dla przyjemności oglądania futbolu samego w sobie. Spostrzeżenia taktyczne, pogłębianie wiedzy o konkretnych piłkarzach, socjologiczne obserwowanie zachowań na trybunach, zdobywanie doświadczenia - podsumowałbym to w tych czterech punktach, choć można to szerzej rozbudować.

Dlatego też Nickolasa Bendtnera wypytywałem o pozycję na boisku, a z Erwinem Koemanem dłużej podyskutowaliśmy o przedmeczowych założeniach, zanim rozmowę zacząłem właściwie rejestrować na dyktafonie. Byłem również zaskoczony, jak dobrze radzą sobie Węgrzy za granicą, mimo że rzadko są bohaterami pierwszych stron. W samej rozmowie z holenderskich szkoleniowcem próbowałem także uchwycić myśli, które mogłoby być wspólne dla zagranicznych selekcjonerów narodowych drużyn.'

Co mnie zaskoczyło? Dywan, róże, świeczki oraz galeria obrazów na korytarzu pod główną trybuną Parken. Nijak pasowało to do facetów popijających piwo w przerwie meczu. O ile jednak w Anglii nie można pić alkoholu na trybunach, w Skandynawii tradycją jest by pić piwo oglądając mecz. Albo na odwrót. I nawet głośne incydenty (link) nie są w stanie powstrzymać tych nordyckich przyzwyczajeń. Inna sprawa, że tych niewielu stewardów na stadionie zdawało się i tak niczym nie przejmować.
Odgrywając w środę duński hymn na telebimach zostały wyświetlone jego słowa - jakby ktoś zapomniał. Zastanawiające. Na sobotnim meczu ze Szwedami nie skorzystano jednak z tej usługi. Mogło tak też być, ponieważ Szwedzi i Duńczycy wygwizdali narodowe hymny rywali przed meczem i hałas był taki, że nikt nie zwróciłby uwagi, jeżeli ktoś pomylił te czy inne słowo.

Zastanawiające również było, kiedy przed środowym meczem na trybunę weszli kucharze pracujący w jednej restauracji. Zapalili papierosy i dyskutowali sobie o czymś. Widok niespotykany na Wyspach. A kilka metrów dalej jeden z kibiców podrywał będącą na przerwie kelnerkę. Wydawała się być zainteresowaną.

Również ciekawe było przeprowadzanie samych wywiadów. Zanim Daniel Agger odpowiedział na pierwsze pytanie, spojrzał przenikliwie i spytał z jakiej jestem gazety. "Na pewno nie jesteś z The Sun ani żadnego innego tabloidu?" Upewniwszy się, mogliśmy zacząć rozmawiać. A jego mina, kiedy spytałem o szanse Liverpoolu na mistrzostwo Anglii - bezcenne.

Choć jestem generalnie zadowolony z akredytacji na obu meczach, do pełni szczęśćia zabrakło wywiadów z Simonem Kjærem (doznał kontuzji przed środowym meczem) oraz Balázsem Dzsudzsákem z PSV. Węgier notuje imponujące występy w Eredivisie, a w sobotę w pojedynkę mógł pokonać Portugalię. Kiedy już szykowałem się do rozmowy z nim, autokar z drużyną narodową musiał odjeżdżać.

Polecam mój wywiad z Erwinem Koemanem, starszym bratem słynniejszego Ronalda. Holender w rozmowie "na wyłączność" mówił o Zoltánie Gerze, czego raczej nigdzie innej na świecie nie znajdziecie. Na Parken pojawiło się jedynie trzech węgierskich dziennikarzy, ale nie wyrażali ochoty na dłuższą rozmowę z selekcjonerem. Duńczycy byli skupieni na swoich, więc skwapliwie z okazji skorzystałem.

Dwa słowa o polskiej piłce. Uważam, że relacje z Parken to "inna perspektywa", bowiem publikacje tego typu rzadko się ukazują na Wisłą, a polscy dziennikarze nie są zazwyczaj oddelegowani na takie spotkania. "Inna perspektywą" jest też mój felieton o PZPN-ie oraz negatywnych emocjach, które wobec niego narastają. Prezentując w krótki sposób wpływ Janusza Atlasa, Michała Szadkowskiego, Antoniego Piechniczka oraz samych kibiców na polską piłkę, pozwoliłem sobie oskarżyć wszystkich o kompromitację. Zachęcam do komentarzy na ten temat pod tekstem na iGol.pl.

A teraz już garść linków:
Dania jedzie do RPA (link)
Zakłócona feta w Kopenhadze. Passa przerwana (link)
Asy reprezentacji Danii dla iGol.pl (link)
Koeman: Gera w kadrze nie zagra (link)
Wszyscy się kompromitujecie (link)

10 Oct 2009

Derby Skandynawii na własne oczy

Muszę się przyznać, iż łatwiej przychodzi mi sympatyzowanie z futbolem klubowym, aniżeli tym w wykonaniu drużyn narodowych. Każda przerwa na spotkania w ramach eliminacji międzynarodowych imprez przynosi mi często piłkarską nudę, a jeżeli tylko rozchodzi się o spotkania towarzyskie - nawet i poważanie ich zasadności pod względem tak komercyjnym jaki i zdrowia samych zawodników.

Wyjątki potwierdzają więc regułę i jednym z tych wyjątków jest dzisiejszy wieczór, który spędzam na kopenhaskim Parken. Dania podejmuje Szwecję i jak zapewne większość fanów futbolu pamięta, w spotkaniach tych nie brakuje kontrowersji. Podczas Euro 2004, padł słynny już remis 2:2 nazwany szeroko "Nordyckim zwycięstwem", bowiem za burtę wyrzucono reprezentację Włoch. Reakcja Antonio Cassano, swoją drogą w znakomitej dyspozycji obecnie, jest bezcenna (Youtube).

Dwa lata temu, Szwecja zagrała bodaj najlepsze 25 minut w historii swojej drużyny narodowej, obejmując w Kopenhadze trzybramkowe prowadzenie. Duńczycy rzucili się do szaleńczych ataków by doprowadzić do wyrównania. W 89. minucie sędzia Herbert Fandel wyrzucił z boiska Christiana Poulsena, a gościom ze Szwecji dał rzut karny. Emocje sięgnęły zenitu i nie każdy potrafił sobie z nimi poradzić (Youtube). W ciekawy, zarazem przystępny sposób, cały incydent został opisany na (Wikipedii).

Wracając do dziś. Dzięki rządom Danii i Szwecji, podróż z Malmö do Kopenhagi zajmuje niespełna 40 minut. Nie czas i miejsce to opisywać, dlatego ponownie odsyłam do opisu fenomenalnego mostu Øresund (bądź Öresund po szwedzku) na (Wikipedii). Historia sama w sobie jest niezwykle interesująca i mam nadzieję, że kiedyś na łamach tego bloga jej aspekty szerzej samemu przedstawię.

W Kopenhadze zdążyłem jedynie rzucić okiem co się dzieje na rynku przed ratuszem i w pobliskich barach piłkarskich. wszędze wymieszani fani Szwecji i Danii, którzy za nic mają sobie nerwowe chwile z przeszłości i ramię w ramię spacerują po stolicy. Stadion Parken jest relatywnie blisko centrum miasta i można się tam dostać na wiele sposobów. Ja zdecydowałem sie podjechać jeszcze dwie stacje podmiejskim pociągiem (ok. 7 minut), a następnie przespacerować przez nastepne 30 minut po bardzo ładnej okolicy. Ciekawa sprawa, mijałem także położone obok siebie ambasady USA i Kanady, z ktorych w tym samym momencie wyjechały samochody i skierowały się w tą samą stronę. Prawdopodobnie dyplomaci umówili się na wspólną kolację, aczkolwiek intrygujące było, że Kanadyjczycy puścili amerykańską limuzynę by ta jechała z przodu.

Sam stadion wygląda bardzo ciekawie, aczkolwiek bardziej z wewnątrz aniżeli zewnątrz. Choć już kilkanaście lat temu skończono jego budowę, do okoła wszystko jest rozkopane i nie ma parkingu z prawdziwego zdarzenia. Ponadto, same oznaczenia drogowe do stadionu są mylące, jeżeli już uda się jakieś dopatrzeć. Praktyczna wydaje się zamknięta struktura, która podnośi nie tylko poziom dźwięku wokół boiska, jak i temperaturę. Jest to również świetna ochrona przed wiatrem, a wieje tutaj nieprzerwanie.

Próbuję znaleźć różnice między salami dla pracy w Anglii i Danii, ale muszę przyznać, że wszystko jest na tyle usystematyzowane, iż nawet nie znając języka można się spokojnie odnaleźć.

Jeden z aspektów wieczoru, którego nie mogę się doczekać, to konferencja prasowa. Rozmawiałem już z rzecznikiem duńskiej federacji (DBU) i przyznał, że planowane jest przeprowadzenie jej tylko po duńsku i szwedzku, tj. Marten Olsen i Lars Lagerback będą odpowiadać w swoich językach, a dziennikarze i tak będą w stanie zrozumieć, jako że oba języki (zwłaszcza na południu Szwecji) są zbliżone. Anglojęzyczni dziennikarze będą musieli szukać swoich szans. Swoją drogą, podobnie dzisiaj będzie w Pradze, gdzie Polacy i Czesi mniej więcej będą rozumieć swoje wypowiedzi, podczas gdy zostawią międzynarodowych korespondentów z nieco utrudnionym zadaniem.

I jeszcze dwa słowa przed meczem o piłkarzach. Ciężko będzie po meczu o wywiady, bowiem oficjalnie na mojej akredytacji nie mam dostępu do mix-zone. Nie jest to jednak powodem, aby nie próbować. Najbardziej ubolewam nad brakiem w składzie Danii Jespera Grønkjæra, który jest jednym z moich idoli lat 2002-2004 i liczyłem choćby na krótką rozmowę z nim. Cieszy mnie za to niezmierność możliwość zobaczenia na własne oczy Simona Kjæra. Spotkałem się z jego talentem po raz pierwszy kilka lat temu w FM-ie, a potem widziałem kilka spotkań w tv. Tym niemniej, obrońców najlepiej oceniać także analizując ich grę bez piłki i na to dziś wieczorem liczę. Od czasów gry dla Djurgårdens IF śledzę także rozwój kariery Kima Källströma. Ależ to fenomenalny piłkarz, oby dzisiaj pokazał coś niezwykłego. (Youtube)

Thomas Sørensen to kolejny cichy bohater angielskich boisk, oby dzisiaj miał dużo pracy. No i jest jeszcze ten jeden z Malmö, o którym ostatnio naprawdę dużo się naczytałem w szwedzkiej prasie.

Ciekawe czy któregoś z nich będą obserwować wysłannicy Newcastle United i Sunderlandu, którzy tuż przede mną odebrali swoje bilety na dzisiejszy mecz. Ciekawa sprawa, że dwa kluby są lokalnymi rywalami, a ich skauci razem chodzą na mecze i oglądają piłkarzy.

I jeszcze Henrik Larsson. Dzisiejszego wieczoru stał się najstarszym piłkarzem z pola, który wystąpił w barwach reprezentacji "Trzech Koron". Cóż za poświęcenie, abym mógł go w końcu zobaczyć na własne oczy. Dzięki Henke!

9 Sept 2009

Kilka słów o zakazie i Arnesenie

Nie milkną echa nałożenia zakazu transferowego na Chelsea. Na łamach iGola pozwoliłem sobie na dłuższe rozważania, jak do tego doszło i dlaczego rozpatrywałbym zaistniałą sytuacją w pozytywnym kontekście.

Przewiń w dół notki, aby przejść do kolejnych artykułów związanych z „aferą Kakuty”.


Analizując źródła „afery Kakuty”, bez ironii uważam, że nic lepszego Chelsea nie mogło się przytrafić, aniżeli zakaz transferowy. Aby zbudować „dynastię” na Stamford Bridge należy odrzucić krótkoterminowe środki, a także ludzi zatrudnionych na zasadzie znajomości, a nie kompetencji. W tym przypadku pomoc dla londyńczyków przyszła z zewnątrz. Afera odkrywa jednak ciemną stronę angielskiego futbolu.

O decyzji Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej (FIFA) dowiedziałem się nie z BBC Football czy z oficjalnej strony Chelsea, ale co ciekawe, z wiadomości iGola. Początkowo potraktowałem to jako kolejną znalezioną gdzieś w Internecie plotkę, lecz po kilkunastu minutach angielskie źródła potwierdziły hiobową, jakby się zdawało, wieść.

Było ich trzech

Z całego piłkarskiego świata płyną komentarze dotyczące tej sprawy, która okazała się nader głośna w środowisku. Od lipca 2003 roku to Chelsea była utożsamiana z potęgą budowaną ad hoc dzięki głębokiemu portfelowi właściciela. Nie ma tu miejsca, by obalać tę fałszywą tezę, choć u jej podstaw jest filozofia, którą na początku 2004 roku wygłosił świeżo zatrudniony Peter Kenyon. Dyrektor wykonawczy, skaperowany swoją drogą z Manchesteru United, mówił wówczas o budowaniu piłkarskiej dynastii, której dziedzictwo będzie trwało przez dziesiątki lat. Dlatego już na początku 2005 roku pisałem na łamach iGola, że trzy najważniejsze transfery, jakie przeprowadzono podczas ery Romana Abramowicza, nie dotyczą piłkarzy, a „ludzi w krawatach”. Wspomniany Kenyon miał odpowiadać za biznesową stronę prowadzenia londyńskiego klubu, José Mourinho był gwarancją sukcesu na boisku, a Frankowi Arnesenowi zostało powierzone prowadzenie akademii oraz wyszukiwanie gwiazdy przyszłości. Wszystko, aby transferowe szaleństwo i ciągłe rewolucje lat 2003 i 2004 zastąpiono polityką kontynuacji, bardziej wyważoną i rozsądną.

Swoje obietnice spełnili Kenyon i Mourinho. Trofea były wręcz prenumerowane, a marka klubu z zachodniego Londynu rosła na świecie w niesamowitym tempie dzięki udanym tournée po Azji oraz Stanach, a także wielu umowom partnerskim. Ostatnim w tercecie był Arnesen, który do Cobham (także otwartego już za rządów Abramowicza) sprowadził śmietankę najlepszych nastolatków w Europie, z którymi mogły się równać tylko „dzieciaki Arsène'a Wengera”. I na tym etapie coś przestało w Chelsea działać, choć o problemie świat dowiedział się szerzej dopiero po ponad trzech latach.

Przyszłość bez teraźniejszości?

Młodzież sprowadzona przez Duńczyka to najlepiej opłacane nastolatki w Europie. Poza wyjątkami jak Pato w AC Milan żaden inny klub nie płaci nastolatkom (także tym bez seniorskich występów!) tak wysokich pensji jedynie za szkolenie oraz grę w kategoriach juniorskich. Odejście portugalskiego menadżera z Chelsea w dużej mierze wiązało się ze sporem o prowadzenie akademii przez Duńczyka. Kolejny menadżerowie, Avraham Grant, Luis Felipe Scolari oraz Guus Hiddink, nie mieli motywacji, aby stawiać na nastolatków. Oczekiwano od nich natychmiastowych wyników, na miarę Mourinho. Dlatego żaden z trzech kolejnych bossów londyńskiego klubu nie ryzykował ogrywaniem juniorów w seniorskiej piłce. Można mnożyć przykłady, kiedy w końcówkach wygranych już meczów na murawie meldowali się doświadczeni gracze zamiast nastolatków. Tę tendencję zdawało się potwierdzić zatrudnienie Carlo Ancelottiego, który zasłynął z eksploatowania do ostatnich dni weteranów boisk. Mogę więc wygłosić nieco konspiracyjną teorię, iż władze Chelsea mogły spodziewać się zakazu transferowego, dlatego zatrudniono menadżera, który potrafi pracować z tymi dojrzałymi piłkarzami przez kilka sezonów.

Znakomita większość adeptów akademii Chelsea w Cobham to reprezentanci swoich krajów na poziomie juniorów. Nie tylko ich umiejętności, ale i gaże, predysponują ich już do gry na najwyższym poziomie. Ci, którzy dostali kilka pięciominutowych szans gry, pokazali, iż warto na nich stawiać. Scott Sinclair oraz Miroslav Stoch świetnie jak na swój wiek wywiązują się z roli skrzydłowych, Franco di Santo to napastnik, który talentem aspiruje do kadry Argentyny, Michael Mancienne dostał pierwsze powołania do seniorskiej kadry Anglii, a Sam Hutchinson wreszcie został włączony do pierwszej drużynie po czterech letnich obozach treningowych przepracowanych z seniorami „The Blues”.

Casus Kakuty

Miałem szczęście, a zarazem niewątpliwą przyjemność, zobaczyć Gaëla Kakutę w akcji w kilku meczach juniorów Chelsea. Jest to zawodnik nietuzinkowy, który już w pierwszym sezonie w Anglii zdawał się być gotowym do gry w seniorskiej piłce. Imponujące przyśpieszenie, szybkość, a przede wszystkim drybling, który przyprawie rywali i widzów oczopląsu. Jeżeli trafiłby do Arsenalu, a nie Chelsea, z pewnością miałby już za sobą debiut w Premiership oraz ośmieszenie kilku doświadczonych obrońców. Sęk w tym, że Kakuta w Premier League grać nie może ze względów prawnych, bowiem Chelsea nigdy nie miała wszystkich potrzebnych dokumentów z RC Lens.

Londyński klub chciał odczekać kilka sezonów, aby móc zarejestrować piłkarza jako swojego wychowanka. W podobnym sensie w świetle międzynarodowego prawa piłkarskiego Nicolas Anelka jest uznawany za wychowanka klubu z angielskiej federacji piłkarskiej (FA), kiedy przychodzi do zgłaszania klubowych kadr do europejskich pucharów.

Muszą być następni

Zakaz transferowy wymusi na Chelsea grę młodymi zawodnikami, których londyński klub ma. Co więcej, ich występy ocenią przydatność w klubie Franka Arnesena, który pomimo braku sukcesów awansował kilka tygodni temu na pozycję dyrektora sportowego. Co ciekawe, o ironio, jego zatrudnienie na Stamford Bridge odbyło się w okolicznościach skandalu nie mniejszego aniżeli obecna afera z Kakutą. Duńczyk ma na swoim koncie długą listę podejrzanych transakcji, które poddają w wątpliwość jego profesjonalizm oraz postępowanie zgodne z prawem. Jeżeli Abramowiczowi zależy na dobrym wizerunku klubu oraz faktycznym budowaniu piłkarskiej dynastii, a nie kumpelskiej świty, głowa Duńczyka powinna polecieć. Z drugiej strony byłoby to klarowne przyznanie się do transferowych grzechów przez Chelsea. Oczekuję więc zwolnienia Arnesena, kiedy tylko Sportowy Sąd Arbitrażowy (CAS) rozpatrzy apelację Chelsea.

Chelsea jest już od czasów José Mourinho wprawiona w boju z międzynarodowym środowiskiem piłkarskim, dlatego powinna ambitnie odpowiedzieć na boisku na transferowy zakaz. Wątpię, aby do londyńczyków przylgnęło określenie „złodzieje”, bowiem w piłkarskim biznesie nie ma klubu bez winy, jak przyznali niedawno Harry Redknapp (w wywiadzie dla „The Guardian”) oraz Ken Bates (dla „The Daily Mail”). Od „dzieci Matta Busby'ego” w latach pięćdziesiątych po czasy współczesne wszystkie wielkie kluby mniej lub bardziej zakulisowo sięgają po utalentowanych nastolatków. Jeżeli FIFA faktycznie chce powstrzymać ten problem, a nie jedynie organizować „pokazówkę”, niedługo powinniśmy usłyszeć o kolejnych wielkich klubach, na które zostaną nałożone zakazy transferowe. Podkradanie nastolatków to problem na Wyspach tak skomplikowany jak korupcja w polskiej piłce. Oby tylko nie przyjęła w Premiership równie groteskowej formy.

-------------------------------
Jako suplement do tego tekstu, dodałbym jeszcze dwa punkty, które opublikowane pod związaną z tym tematem notką na blogu Michała Okońskiego.

1) Kakuta moim zdaniem może stać się nowym "Bosmanem" europejskiego futbolu, którego sprawa zrewolucjonizuje świat transferów. "Wielcy" nie będą mogli już za śmieszne pieniądze sprowadzać utalentowanych młodych. Co za tym idzie, przychody "małych" się zwiększą, a gra, choćby w teorii i dopóki "wielcy" nie znajdą nowego sposobu, się wyrówna.

2) Kara na Chelsea okaże się groteskowa, jeżeli Chelsea będzie jedynym ukaranym klubem. Pisał o tym ostatnio na blogu BBC Phil NcNulty. Co najmniej naiwna będzie postawa FIFA jeżeli nikt inny nie dostanie zakazu. Nie chodzi wszak o wielkie transfery, ale te małe, często nawet niezauważalne przez zwykłych kibiców. Szczerze przyznam, sądzę że niewielu kibiców Chelsea słyszało o Kakucie przechodzącym z Lens. Spodziewałbym się więc, że angielska czołówka może być zmuszona do postawy "bardzo pasywnej" podczas nadchodzących okienek.

O zakazie pisał także Michał Zachodny ("Na zakazie"), który naprowadził mnie dziś na komentarz w "The Independent" o Franku Arnesenie. Tekst, który płynnie zamyka kwestię zakazu transferowego dla Chelsea w jedną całość.

Sam Wallace: When will Arnesen take responsibility for his failures at Stamford Bridge?

Miłej lektury!

2 Aug 2009

Bostock i Gudjohnsen

Muszę przyznać, iż jestem zadowolony. Rzadko to mi się zdarza, więc należy napisać.

Tydzień temu byłem na Wembley Cup. Pierwsza edycja turnieju i, jak napisał wówczas "the Gurdian", być może ostatnia. Zawody de facto o nic. Ot twór, aby zwrócić choć trochę niebotyczne koszta budowy nowego domu dla angielskiego futbolu. Plus Barcelona grająca trzecim składem. To tak sceptycznie komentując.

Tym niemniej, pracując razem z Bratem udało się na czas publikować meczowe relacje, a także zdobyć kilka wywiadów. Dokładne linki i alternatywny opis można znaleźć pod tym linkiem.

Ja szerzej chciałbym zarekomendować dwa wywiady, z których jestem wyjątkowo zadowolony.

Eidur Gudjohnsen to jeden z moich ulubieńców od samego początku jego przygody z Chelsea. Nawet jego odejście do Barcelony nie zmieniło mojego stosunku do zawodnika, któremu zawsze będę życzył samych sukcesów oraz najwyższych laurów. Tym bardziej cieszyłem się z rozmowy z nim. Byłby totalny "exclusive", ale kilku dziennikarzy złamało etykę zawodową i wsadziło swoje mikrofony zagrywając słowa Islandczyka, który zatrzymał się do rozmowy ze mną. Dlatego niektóre jego wypowiedzi można było znaleźć także w innych źródłach. Swoją drogą, czy AS Info nigdy nie podaje źródeł, choć kopiują z zagranicznych serwisów?

Gudjohnsen dla iGola: Bez pośpiechu

Drugiego wywiadu już mi nikt kraść nie chciał. Ale bardziej dlatego, iż niewielu nie-angielskich dziennikarzy wiedziało z kim rozmawiam. A ci angielscy do talentu Johna Bostocka podchodzą spokojnie. Podobno jest zbyt ułożony, aby coś osiągnąć. Ja uważam inaczej dlatego chętnie z nim rozmawiałem. Jest to niezwykle ciekawa osobowość, o której już wiele czytałem przy okazji transferu do Tottenhamu. Mam nadzieję, iż mój materiał o nim Was przekona.

John Bostock dla iGola: Jestem młody, więc nie wybrzydzam

Wczoraj (sobota) byłem w Reading na meczu miejscowych z Chelsea. I muszę przyznać, z bólem, iż nie wierzyłem, że damy radę wyrównać. Nawet kiedy Salomon Kalou wyrównał, nie dawałem szans na drugą bramkę. Fajnie się miło zaskoczyć!

Opisałbym spotkanie i jego otoczkę szerzej, ale lada moment rozpoczyna się mecz Atletico Madryt z PSG i naprawdę dziwnie byłoby spóźnić się na spotkanie będąc na stadionie. Nie mogę się doczekać zobaczyć w akcji moich ulubieńców: Peguy'ego Luyindulę, Mateji Keżmana, Kuna Aguero oraz Jose Antonio Reyesa. Relację z całej imprezy wrzucę później na iGola.

Póki co, w ramach mojego amatorskiego skautingu, rekomenduję gracza the Royals, Scotta Daviesa. Urodzony w Aylesbury irlandzki pomocnik świetnie zagrał wczoraj przeciwko Chelsea. Imponował techniką, pewnością siebie, brawurą oraz rozprowadzaniem ataków Reading. Będę bacznie obserwował rozwój kariery tego 21-latka, który do tej pory występował jedynie w lokalnych klubach.

28 Jul 2009

Kto faktycznie odkrył Ibrahimovicia?

Dopiero dziś doszły mnie dziś słuchy, iż winą za dynamiczny rozwój kariery Zlatana Ibrahimovicia obarczono Leo Beenhakkera. Odkrywcze stwierdzenie, zważywszy iż ową plotkę można było przeczytać na Wikipedii od dłuższego czasu. Otóż śpieszę wyjaśnić sytuację, uspokoić zaniepokojonego Holendra i ostatecznie wziąć winę na siebie.

Otóż w sezonie 1999/2000, będąc menadżerem Chelsea FC, udało mi się skupić nastoletniego Szweda (a może bośniackiego Chorwata/chorwackiego Bośniaka?) do podpisania kontraktu z londyńskim klubem. Napastnik spisywał się wyśmienicie. W parze z Gianfranco Zolą strzelał aż miło przez pięć sezonów, dopóki save gry w Championship Managerze się nie zepsuł ;-)

A tak na poważnie, dekadę temu wiele się zmieniło w świecie piłkarskiego scoutingu. Choć Internet w popularnej świadomości dopiero raczkował, seria gier Championship Managera otworzyła nowy wymiar dla piłkarskich fanów. Chwała dla ekipy researcherów i ich mozolnej pracy, choć zdarzały się wypadki, jak choćby niejaki Marcin Harasimowicz z Gwardii Warszawa, de facto dziennikarz Życia Warszawy. Abstrahując: właśnie go zgooglowałem i wyskoczył mi arcyciekawy artykuł z Rzeczpospolitej, z którego wynika, że przeprowadził się do LA. Prawda to?

Nie jestem pewien jak to wygląda w obecnych czasach z grami pokroju FM-a, bowiem jakiś czas temu straciłem z nimi czynny kontakt. Z pewnością rozwinęły się natomiast całe strony internetowe i siatki scoutingowe, jak choćby globalna IMScouting czy ScoutingPro z polskiego podwórka. Dlatego cała ta otoczka z pisaniem, że Beenhakker odkrył Ibrahimovicia jest dla mnie śmiesznym napędzaniem serwisów newsowych przez ludzi, którzy sami nic nie wymyślili.

Z nieco innej bajki, w piątek i niedzielę byłem na Wembley Cup. Jak tylko opublikuję wszystkie materiały na iGolu, wrzucę odpowiednią notkę z linkami. Muszę przyznać, iż powoli przestawiam się na angielską formę wywiadów, gdzie wypowiedzi są wymieszane z dawką informacji. Forma przyzwyczajenia, bowiem jako samouk sztuki dziennikarskiej o teoretycznych aspektach pisania wiem raczej niewiele. Całe szczęście, że porady można znaleźć w Sieci. Czy model się sprawdzi, zobaczymy. Właśnie pracuję nad rozmową z Eidurem Gudjohnsenem, jutro powinna się ukazać na iGolu. Czekam na Wasze opinie.

W niedokończonej pogoni za Ibrahimoviciem i wiadomościami o nim, za niecałe dwa tygodnie lecę na pięć miesięcy do Malmö, aby dowiedzieć się więcej o jego rodzimym mieście, dzielnicy Rosengård oraz problemach etnicznych, z jakimi ten region Szwecji musi sobie radzić. Szczerze wierzę, iż w okolicach Bożego Narodzenia będę mniej więcej rozumiał, co mówi w tym wywiadzie z 2000 roku.

17 Jul 2009

Śmierć szacunku

Jeżeli Brytyjczycy powinni być z czegoś dumni, ja proponuję im BBC. To, jak British Broadcasting Corporation wywiązuje się ze swojej misji, uważam za wzorowe.

Najwyższej jakości materiały, zawsze przygotowane z pełnym profesjonalizmem. Nawet, jeżeli miałyby opowiadać o faunie i florze w domowym ogródku. Od radia, przez telewizję, po nowoczesne technologie związane z Internetem - BBC niczym Gwiazda Północy wskazuje kierunek dla konkurencji. Co ciekawe, często wynika to z czytania potrzeb odbiorców. Czytania, jak by powiedzieli w szkole, ze zrozumieniem.

Nie tak dawno jako przedstawiciel międzynarodowych na mojej uczelni, dostałem e-mailem zaproszenie na spotkanie z przedstawicielami światowej sekcji BBC. Ot, chcieli się dowiedzieć, czy prezentowane informację są klarowne, zrozumiałe dla zagranicznych odbiorców oraz jak lepiej można do nich dotrzeć, aby efektywnie spełniać globalną misję BBC. Taka filozofia robi wrażenie.

Naturalnie, jak każde ogromne przedsięwzięcie, BBC nie każdemu musi się podobać i zdarzają się rysy na szkle - choćby niedawna debata o finansach pochłanianych przez Korporację, jej dyrektorów oraz największe gwiazdy. Inna sprawa, bez stronniczej cenzury można przeczytać o tym choćby na stronie brytyjskiego nadawcy. BBC, jako medium publiczne, otwarcie publikuje także negatywne informacje na swój temat. Specjalne programy zajmują się opiniami odbiorców, także tych bardzo krytycznych. Jeżeli coś się nie podoba, dany producent/dziennikarz musi wytłumaczyć, dlaczego podjął takie, a nie inne, decyzje przygotowując konkretny materiał.

Ciężko mi jednak sobie wyobrazić, aby Korporacja otrzymała wiele skarg na wyemitowaną wczoraj pierwszą część dokumentu „Death of Respect”. John Ware, znany ze śledczego programu „Panorama”, w bardzo klarowny sposób prezentuje dlaczego we współczesnym świecie upadają zasady moralne. Aby równie doskonale przedstawić wszystkie argumenty Ware'a, musiałbym krok po kroku streścić cały program. Proszę mi więc wybaczyć, iż owy problem bardzo zgeneralizuję.

Autorzy programu cofnęli się do lat 60., zmian kulturowych oraz początku mediów komercyjnych. [Abstrahując: na tym etapie, skojarzył mi się króciutki dokument (dosłownie 6 minut) Adama Curtisa - geniusza w opowiadaniu o współczesnym świecie, który także pracuje dla BBC.] Nic odkrywczego, można by początkowo powiedzieć. Faktycznie, każda generacja powtarza, że „za moich czasów było lepiej”, dlatego ekipa Ware'a zdecydowała się skupić nie na absolutnych liczbach, ale ich jakości. Dlatego głównego argumentu nie oparto ani na spadającej od 1972 roku liczbie małżeństwo ani na rosnącej od tego momentu liczbie ludzi umierających samotnie. Ponadto, autorzy potrafili zachować zdrowy dystans do Kościoła, choć ciężko jest ocenić „śmierć szacunku” bez analizy zeświecczenia społeczeństwa.
Jednym z licznych argumentów Ware'a jest narzucenie stylu życia klasy średniej na robotniczą. Media zaczęły tworzyć szczęśliwy świat celebrities, w którym każdy ma szansę na pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze. One bowiem, choćby zarabiane wedle filozofii pecunia non olet, dają klucz do „telewizyjnego” życia. Tym samym, propagowane są liberalne wartości wzbogacania się jako celu samego w sobie. Kiedy wszystko ma swoją cenę mierzoną w danej walucie, zanika potrzeba sąsiedzkiej pomocy. Chwilowa chociaż imitacja życia z seriali [Telewizja Aspiracyjna – polecam swoją drogą] przeważa w generalnej świadomości nad klasycznymi wartościami utożsamianymi z rolą religii w społeczeństwie: tak protestanckim, katolickim, jak i choćby muzułmańskim. Zagadnienie więc jest ogóle i globalne. Zjawisko pauperyzacji i wyobcowania społeczeństwa rozprzestrzenia się podobnie jak najpopularniejsze filmy: z USA oraz Zachodniej Europy na wschód oraz południe. Myśl może nie odkrywcza, ale warta kolejnego powtórzenia.

Ekipa BBC spędziła tydzień w Bibliotece Narodowej w Londynie analizując w jaki sposób „Daily Telegraph” opisywało zbrodnie współcześnie oraz te popełnione w latach 60. Owe badania wykazały, iż teraźniejsi przestępcy częściej kierują się bezmyślną głupotą oraz czystą agresją (jeżeli w ogóle można się tym kierować). Ponadto, wiele pospolitych kradzieży popełnianych jest pod wpływem impulsu, chęci wzbogacenia się szybko i dorównaniu innym w statusie społecznym. Konsumeryzacja społeczeństwa jednych zachęciła do częstszych zakupów, innych - do częstszych włamań do domów sąsiadów.
Oglądając dokument Ware'a, nie mogłem odgonić od siebie jednej myśli. W Wielkiej Brytanii cywilizacyjny regres można kontrolować poprzez niesamowicie rozwiniętą sieć kamer przemysłowych (CCTV) oraz policję, która cieszy się względnym szacunkiem w społeczeństwie. Co się jednak stanie, kiedy podobne zjawiska na dobre dotrą do społeczeństwa, którego nie będzie można tak łatwo kontrolować?

BBC: „Death of Respect”
Część druga (zarazem ostatnia) będzie wyemitowana na BBC Two w czwartek 23 lipca o 23.20 GMT. Część pierwszą można obejrzeć do końca lipca na BBC iPlayerze.

Nieco bardziej krytycznie, o filmie można także przeczytać na blogu Telegraph.

Nie zdarza się, aby do napisania notki zainspirował mnie film dokumentalny. Także tym razem chodzi bardziej o pretekst, aby przebudzić blog po dwumiesięcznej przerwie.

9 May 2009

Żegnając Ligę Mistrzów

To nie przypadek, że dopiero dziś opisuję moje wrażenia ze środowego meczu. Po raz pierwszy obudziłem się rano nie widząc przed oczami dramatycznych wydarzeń z doliczonego czasu gry. Chciałbym powiedzieć, iż zostawiłem już niedawną traumę za sobą. Raczej bym skłamał, choć tego właśnie chcę. W jakiś sposób jestem jednak wdzięczny, ponieważ po raz pierwszy zaliczyłem wszystkie domowe mecze Chelsea w Lidze Mistrzów i zaprawdę była to przygoda warta wszystkich kosztów, jakie poniosłem. Od efektownego zwycięstwa nad Bordeaux, przez wyszarpane z Romą i Cluj, niepewne przeciwko Juventusowi, historyczne spotkanie z Liverpoolem, po pełne napięcia z Barceloną. Od otwierającej kampanię bramki głową Franka Lamparda, po zamykającą Andrésa Iniesty. Od szalonej radości na trybunach, przez wszystkie stadia ludzkiej psychiki, po gorzkie rozczarowanie. Sześć meczów, cztery zwycięstwa, dwa remisy. Jakiekolwiek najgorsze epitety można by teraz wygłaszać, Liga Mistrzów to miejsce, do którego każdy w piłkarskim chce przynależeć. Jako kibic Chelsea miałem przyjemność cieszyć się z pięciu półfinałów tych rozgrywek w ciągu sześciu ostatnich lat, ale to nie z powodu tych statystyk uważam, iż miejsce Klubu w tym sezonie było w finale.

To miał być wieczór wieczorów. Nie oczekiwałem fajerwerków i bramek, ale emocji, które wciskają serca do gardeł zapierając dech tłumów. Liczyłem się z wielką niepewnością przez dwie godziny i po cichu zaciskałem kciuki za pozytywne rozstrzygnięcie. Z tego właśnie powodu na stadionie pojawiłem się wyjątkowo wcześnie (jak na moje standardy) z wydrukowanymi artykułami z angielskiej prasy i meczowym programem. Przed pierwszym gwizdkiem chciałem wiedzieć wszystko to, co i tak komentatorzy powtarzali telewidzom w trakcie spotkania. Chciałem wiedzieć, iż ewentualna porażka gości byłaby ich setną w europejskich pucharach, a potencjalna czerwona kartka byłaby pierwszą od czasów wyrzucenia z boiska Pep Guardioli przeciwko Brøndby Kopenhaga przed jedenastu laty. I nieskromnie powiem, wiedziałem to wszystko, z jednym wyjątkiem – całkowicie pominąłem sylwetkę sędziego. Nic by to nie zmieniło, ale jakaż to była moja naiwność oraz ironia losu. Kilka godzin po ostatnim gwizdku znałem go lepiej, aniżeli moich własnych znajomych. W Internecie opublikowano jego adres, e-mail, sylwetkę rodziny, a ja sam zamieściłem znaleziony gdzieś wiersz. Nie bez kozery mówią, że potrzeba jest matką wynalazku.

Dla wszystkich tych nie-facebookowych, wklejam go i tutaj:
On a night at the Bridge we were robbed of our dream
Of a visit to Rome with our proud football team.
We were robbed of a final for one certain reason -
UEFA said no to the same as last season.
A ‘blind’ man from Norway ignored every claim.
One penalty scored would have finished the game.
But he was an expert on stitching us up
To make sure we’d no chance of lifting that cup.
Our die-hard support is no stranger to loss,
We’ve lived through the bleak years when games were pure dross.
We’re no glory hunters who think we’ve a right
To land every trophy and win every fight.
We’re real fans, not plastic, who follow our club
And not from an armchair, and not from a pub.
We sing loud and proud and we sing in the stand
Whatever the fixture, all over the land.
We smile in our glory, we suffer the bad -
But this smells of corruption and that’s why we’re mad.
UEFA have got what they wanted (for now.)
We will be back one day and win it somehow.
Then Mr Plantini can kiss Drogba’s arse
But meantime, the Champion’s League is a FARCE.

Carol Ann Wood, May 6th 2008
W ostatnim czasie, moim ulubionym miejscem na Stamford Bridge jest wschodnia trybuna – ta, gdzie są ławki rezerwowych oraz tunel na boisko. Widok zazwyczaj jest świetny, lekko ukośna perspektywa daje świetny przegląd całego boiska, a i ewentualna bliskość fanów gości dodaje animuszu przy dopingu. Tym razem siedziałem dokładnie na linii końcowej, oddzielony od fanów z Katalonii jedynie rządem funkcjonariuszy policji. Naturalnie więc, kilka razy zdarzyło mi się poćwiczyć mój hiszpański. Nadal widzę, jaki linię bramkową przekracza odbita od poprzeczki piłka uderzona przez Michaela Essiena. Moja reakcja? Jeden z tych momentów, kiedy zapomina się, kim się jest, gdzie się jest, co się robi. Najczystsza forma dziecinnej ekscytacji, dla której nie ma jutra, ani wczoraj, jest tylko dziś i teraz. Na goal.com, oceniając zawodników, napisano, iż otwierająca spotkanie bramka była ładniejsza, niż ta Zinedine'a Zidane'a przeciwko Leverkusen w Glasgow. Obie uwielbiam, ale trudno mi się nie zgodzić.

Tom Henning Øvrebø sędziował ten mecz źle. To jest fakt. Tylko polityczna poprawność i osobista kultura nie pozwala mi przyznać, iż słowa Didiera Drogby o „f**king disgrace” są absolutnie prawdziwe, choć ubrałbym to w bardziej wysublimowane słowa. Faul na Florent Maloudzie doskonale widziałem w polu karnym, podobnie jak późniejsze zagrania ręką – choć siedziałem po przekątnej boiska. Nikt nie musi mi mówić, że ich nie było. Faulu na Nicolasie Anelce, po którym czerwoną kartkę dostał Éric Abidal nie widziałem – byłem perfekcyjnie zasłonięty. Tym niemniej, francuski napastnik Chelsea jest ostatnim zawodnikiem w Klubie, które posądzałbym o nurkowanie. Jak było dokładnie – nie wiem, bowiem od środy nie widziałem jeszcze meczu na wideo, choć też nie mam takiej potrzeby. Może kiedyś w przyszłości, opowiadając dzieciom/wnuczkom, dlaczego tata/dziadek jest tak zgryźliwy wspominając tamten mecz, wspólnie obejrzymy go na DVD (lub jakimkolwiek innych nieodkrytym jeszcze nośniku). Historia oceni błędy popełnione w tym meczu oraz ich rezultat.Na długo w pamięci pozostanie mi widok siedzącego niedaleko mnie mężczyzny, który odwrócony tyłem do boiska, ze łzami w oczach, na kolanach bił pięścią w krzesełko. Iniesta właśnie wyrównał, fani Chelsea zamilkli, a sektor Barçy eksplodował. Cała drużyna gości świętowała ten moment o rzut telefonem komórkowym ode mnie. Przyznaję bez bicia, jestem strasznym gadułą i potrafię coś powiedzieć w każdym momencie i w każdej sytuacji, ale nic mi nigdy tak nie odjęło mowy, jak ta trzepocząca w siatce piłka. Nie mam żadnych animozji do katalońskiego klubu, jak bardzo bym chciał, nie znienawidzę ich. Inna sprawa, iż strasznie irytujący są „telewizyjni” fani Barcelony, których chyba nikt inny nie ma więcej. Mogę wytykać wszystkie błędy sędziego, ale i tak mięliśmy tyle okazji do strzelenia drugiej bramki i „zabicia” dwumeczu, że sami sobie możemy pluć w brodę. Każdy doskonale zdawał sobie sprawę, że gramy z pupilkami świata i na pomoc z zewnątrz nie ma co liczyć. Wszystko leżało w naszej gestii. Nad Chelsea w Lidze Mistrzów ciąży jakieś fatum. Zawsze przegrywaliśmy w jakiś dziwnych okolicznościach. Bądź to kontrowersyjnie uznano bramki Hugo Ibarry czy Luisa Garcíi, z boiska wyrzucono Asiera del Horno, lub mecz rozstrzygano w karnych – tak na Anfield, jak i w Moskwie. Zaprawdę wolałbym przegrać u siebie 0:3 i wiedzieć, dlaczego „oni”, a nie „my” gramy dalej, aniżeli bić się z myślami, dlaczego nigdy nie sprzyja nam ten minimalny, ostateczny łut szczęścia.

Właśnie z tego powodu trochę zazdroszczę kibicom Arsenalu, których jutro odwiedzę na Emiratach. Ich marzenia zostały zrównane z ziemią przez buldożery z Manchesteru, ale nikt nie pozostawił złudzeń, dlaczego tak się stało. Za dwie szybko stracone bramki w rewanżu „Kanonierzy” mogą obwiniać samych siebie. W defensywnie, przez cały dwumecz, Chelsea nie popełniła choćby jednego błędu. Żaden inny zespół w Europie nie potrafił tak skutecznie powstrzymać podobno najbardziej ofensywnej współcześnie drużyny. My nie przegraliśmy żadnego z tych meczów. Może i ucierpiało na tym widowisko, ale, psia mać, mięliśmy pięknie przegrać po otwartym meczu i zostać poklepanymi po plecach przez wszystkich, czy walczyć o finał? Inna sprawa, iż w „normalnym” meczu wszystkie te zmarnowane przez nas okazje spokojnie zamienilibyśmy na gole i wygralibyśmy różnicą dwóch-trzech goli. Jak fatum, to fatum.

Choć to wyjątkowo długi wpis, pozwolę sobie jeszcze na ciekawostki o legendach obu klubów. Choć współczesna Barcelona to zespół pełen niesamowitych gwiazd, wśród wszystkich fanów Blaugrany których widziałem na Stamford Bridge najpopularniejsza była koszulka z numerem ósmym i nazwiskiem pewnego Bułgara na plecach. Zaskakujące i nie, kiedy pomyślę o miłości kibiców Chelsea to pewnego filigranowego Włocha. Ależ go brakowało w tą środową noc w niebieskim trykocie! Od dawna marzy mi się za to o koszulce Eiðura Guðjohnsena. Kiedy Barcelona świętowała, Islandczyk zachował zimną krew pokazując, iż nie zapomniał, gdzie jest nadal uwielbiany. Kapitan John Terry (pokreślmy: Kapitan) także dał fanom Chelsea powód do dumy, a także wzór do naśladowania. Nie musicie go lubić, ale to zaszczyt, mieć takiego Kapitana. O postawie pewnego napastnika teraz celowo pomilczę i zostawię to na inną okazję. Skupmy się teraz na jutrzejszym meczu o trzecie miejsce w Lidze Mistrzów. A mówili, że z niej odpadliśmy! Znowu zagraliśmy na nosie UEFA – ha!
Zapraszam do galerii „Chelsea Poland” na facebooku, aby zobaczyć więcej zdjęć ze środy. Podziękowania za nie dla Herona.

29 Apr 2009

Dwa zwycięstwa i zagadka

Między Wembley i Upton Park, choć myślami w Barcelonie

Minęło kolejne dziesięć dni walki na trzech frontach. Od czasu historycznego już remisu z Liverpoolem, sezon nabrał dodatkowych rumieńców. Na drugi plan zeszła walka o Puchar Anglii, a jeszcze dalszy, o ironio, kwestia mistrzostwa Premier League. Dla fanów Chelsea najważniejsze jest wygranie Champions' League – naszego Świętego Graala.

W swoim pierwszym sezonie na Stamford Bridge, José Mourinho opowiadał jak to pewnego dnia zapukał do drzwi jego mieszkania przy Belgrave Square sąsiad dziękujący Portugalczykowi za wygranie po 50 latach ligi. Krajowe rozgrywki porównał wówczas do ciasteczka, a rozgrywki w Europie jedynie do wisienki na tymże ciasteczku. Wiele wody upłynęło od tamtej pory w Tamizie, wiele się zmieniło tak w Klubie, jak i świadomości jego kibiców.

Doskonale przekonałem się o tym podczas wyprawy na Wembley. Spodziewałem się licznego śpiewania „Que será, será” oraz celebrowania ogólnego piękna najstarszych na świecie piłkarskich rozgrywek. W drodze na mecz nie obyło się bez przeszkód, choćby kiedy ktoś pociągnął za hamulec bezpieczeństwa w pociągu na West Brompton. Na półfinał FA Cup musiałem w pośpiechu przedzierać się metrem, by zdążyć dosłownie na pierwszy gwizdek sędziego. Co ciekawe, dosłownie na minuty przed meczem, kiedy okolice stadionu pustoszały, widziałem tłukące się grupki fanów – widok raczej rzadki, jak i powszechnie pogardzany.

To już była moja trzecia wizyta w nowoczesnej wersji angielskiej świątyni futbolu, ale dopiero pierwszy raz w pełni zaimponowała mi atmosfera stworzona przez fanów. Na dolnych trybunach fani przez cały mecz stali za bramkami, góra także nie pozostawała dłużna niemalże bez przerwy śpiewając. A priori zakładam, iż fani Arsenalu musieli zachowywać się podobnie, bowiem huk stworzony przez kibiców Chelsea zagłuszał odgłosy z drugiej strony boiska. Inna sprawa, iż kibice „Kanonierów” wydawali się być niewidzialni, wtapiając się czerwonymi koszulkami w równie czerwone krzesełka nowego Wembley. Co ciekawe, tak w trakcie, jak i po meczu, fani Chelsea nie śpiewali typowych przyśpiewek Pucharu Anglii, ale „F%$k your history, we are going to Rome” - utarte już rok temu po półfinale z Liverpoolem, choć z Moskwą.

Po Arsenalu miał być Everton na the Bridge oraz ewentualnie zlot Chelsea Poland w Poznaniu, ale wszystko spaliło na panewce. Trzy uczelniane deadline'y w jedynym dniu uderzyły na tyle mocno, iż nie pojechałem na mecz przeciwko niebieskiej odmianie scouse. Natomiast jeszcze w czwartek wieczorem polowałem na jakieś last minute połączenie z Poznaniem/Warszawą/Szczecinem, aby razem z polskimi fanami Chelsea spędzić wieczór. Nie jestem pewien czy o gorączkę przyprawiło mnie akademickie przepracowanie czy ceny lotów, ale ostatecznie zdecydowałem się zostać w Anglii i odwiedzić Upton Park. Kiedy tylko pojawi się relacje ze zlotu, nie omieszkam napisać o tym na łamach tego bloga - wierzę, iż wszyscy bawili się w stolicy Wielkopolski szampańsko!

Wyprawa do wschodniego Londynu upłynęła mi w podobnym tonie jak ta tydzień wcześniej do północnej części miasta. Derby z West Hamem to był typowy angielski day-out z futbolem. Stojąc w nasłonecznionym, jednym z pierwszym rzędów Centenary Stand najzwyczajniej się opaliłem. Sporo śpiewania, kilka znajomych twarzy i dużo dyskusji o... Barcelonie. Zazwyczaj nie piszę o przebiegach meczów, ale tym razem wieczorne skróty w „Match of the Day” mnie przeraziły. Chelsea zdecydowanie dominowała grę, zwłaszcza w pierwszej połowie. West Ham najdłużej potrafił przetrzymać piłkę przez góra minutę, stworzył jedną okazję, choć de facto najgroźniejszą. Obejrzawszy skróty BBC byłem zdumiony selekcją fragmentów, które przedstawiono widzom. Jeżeli ktoś nie widział pełnych 90 minut, wyobraźcie sobie skrót dzisiejszego meczu Barcelona-Chelsea, kiedy pokazano by jedynie akcję Didiera Drogby, jako ważną odnotowania oraz odzwierciedlającą przebieg gry. I wracamy do punktu wyjścia – najczęściej śpiewaną przez kibiców Chelsea piosenka na Upton Park było „We are going to Rome”... Inna kwestia, iż to piosenki fanów gospodarzy wywołały w mediach znacznie więcej komentarzy. Sprawa na tyle się rozwinęła, by Frank Lampard osobiście się pofatygował i zadzwonił do jednej z rozgłośni by, pardone my French!, ochrzanił prowadzącego audycję dziennikarza. Ciężko w to uwierzyć, dlatego sami posłuchajcie.

Mecz z Barceloną zasługuje na oddzielną notkę. Tak jak zwykł robić to Guus Hiddink, tak i rozegrałem spotkanie na Camp Nou kilka razy. W jednym ze scenariuszy uwzględniłem nawet samego siebie! Bilet na mecz kupiony, kursor myszki na ostatnim przycisku potwierdzenia rezerwacji lotniczej – zabrakło tylko ostatniego kliknięcia. Summa summarum, bilet odkupił ode mnie znajomy, a pieniądze, których nie wydałem, przechodzą na budżet operacji „Rzym”. Oby!

15 Apr 2009

Szaleństwo w wesołym miasteczku

Kilka słów o najlepszym meczu, na jakim w życiu byłem. Pisząc je, jadę już pociągiem do domu. Wszyscy śpią, tylko ja mam oczy jak pięć złotych. Jeżeli dla jakiś momentów warto zarywać noce, pasjonować się dzień po dniu wszelkimi doniesieniami prasy, stawiać pod znakiem zapytania przyszłość oraz naciągać przyjaźnie oraz miłość Najbliższych, kiedy futbolowa pasja jest wysoko na drabince priorytetów – tak, dziś wiem, że warto.

Kiedy w wesołym miasteczku rusza rollercoaster, najpierw powoli pchnie się w górę, by dopiero po kilku chwilach spadać coraz szybciej w dół. Mój rollercoaster zaczął dziś w tym późniejszym momencie. Dwie bramki, odważna, ale słaba zmiana Salomona Kalou na Nicolasa Anelkę i pozbawione nadziei pierwsze minuty drugiej połowy. Kiedy kolejny gol dla Scousers wisiał w powietrzu, Chelsea strzeliła trzy. Niczym w windzie na ostatnie piętro Burj Al Arab w kilka minut byłem na dachu świata, ciesząc się i śmiejąc do rozpuchu. Było tak źle, a jest tak dobrze. Rafael Benítez, wydawałoby się, podjął właściwą decyzję zdejmując Fernando Torresa, a kibice Liverpoolu na piętnaście minut przed końcem cicho wymykali się z trybun Stamford Bridge. Byłem, widziałem.

Wielki oddech ulgi i świętowanie. „Liverpool musi strzelić teraz trzy” - mówił rozentuzjazmowany Steven, karnetowicz Chelsea od 22 lat. Przed meczem bardzo się zdziwił, kiedy rozwiesiwszy flagę Chelsea Poland usiadłem obok niego w trzecim rzędzie East Upper. „To Jima dzisiaj nie będzie?” - zapytał, myśląc o znajomym karnetowiczu, z którym wspólnie przeżywali wzloty i upadki „the Blues” w ostatnich latach. Ale rollercoaster znowu sobie zażartował z wszystkich. Także tych fanów „the Reds”, którzy już tego meczu nie oglądali. Kolejne dwie bramki, które wszystkim otworzyły usta – goście ryczeli z radości jak szaleni, a kibice gospodarzy patrzyli z niedowierzaniem. Od 85. minuty czułem znowu tą kibicowską adrenalinę niepewności. Kilka minut i jeden przypadkowy gol może wysłać jednych do nieba, a drugich do czeluści. Bogu dzięki, padł dla Chelsea. Jak bym się teraz czuł, gdyby znowu trafił np. Dirk Kuyt? Albo Ryan Babel dzięki jego bombom posyłanym lewą nogą? Zapewne nie pisałbym teraz tych słów, załamany siedząc w kącie wagonu, nie patrząc na nikogo.

Od tygodnia siedzę nad książkami pisząc eseje. Codziennie pochłaniam kilka kaw, ale nawet dziesięć nie obudziłyby mnie tak, jak te dwie godziny futbolu. A ciśnienie na Wyspach w ostatnich dniach jest wyjątkowo niskie i jakoś trzeba sobie radzić. „Mecz z mlekiem i cukrem dla kogoś”? Starbucks może pomarzyć o takim produkcie.
Zapewne padną słowa, że futbol jest okrutny. Bolton strzelił na Stamford Bridge trzy bramki, by przegrać. Tydzień temu angielscy dziennikarze nie wierzyli, aby Liverpool był w stanie trafić tyle razy na stadionie Chelsea. Goście znad Mersey zdobyli cztery gole, ale i tak nie awansowali. Benítez, o ironio, potrzebował braku Stevena Gerrarda, a potem Torresa, aby pobudzić swój zespół, a uśpić rywali. Na dowód pierwszego przedstawiam pierwsze 50 minut meczu, a drugiego – dwa szalone trafienia i stan rywalizacji 3:4. W Chelsea działa to zupełnie inaczej – chimerycznie, nie ma presji, Johna Terry'ego, Franka Lamparda czy Didiera Drogby, zespół siada na murawie i dyskutuje o zakupach swoich WAGsów.

Awansowaliśmy, ale nie możemy tracić kontaktu z rzeczywistością. Pepe Guardiola obejrzy z pewnością ostatnie trzy mecze „the Blues” i przeanalizuje. A o wnioski mogę już napisać Wam teraz:
  • rzuty wolne bić w światło bramki;
  • uśpić Chelsea powolnym rozgrywaniem akcji, by nagle przyśpieszyć (pamiętacie tego gola?);
  • kiedy można, nacierać kontratakami;
  • posyłać prostopadłe piłki do napastnika, którego kryje Alex;
  • wywierać presję na Ricardo Carvalho;
  • atakować flanką Florenta Maloudy;
  • posiadając piłkę wyciągać Lamparda na połowę rywali.
Dzisiejszy mecz z pewnością oglądał także Arsène Wenger i on już to wie. Ale dla francuskiego menadżera najważniejsza jest teraz potyczka z Villareal. O półfinale na Wembley na poważnie zacznie myśleć chyba dopiero w czwartek. Muszę dodać, że praca sędziego dzisiaj to był dowcip, który oprócz słowa politowania nie zasługuje na dalszy komentarz.

Ten mecz sezonu chyba zakończył marudzenie o nudnej Chelsea i jej potyczkach z Liverpoolem. Menadżerem jest Holender, który zapewnił kibicom futbol totalny w najlepszym wykonaniu. Rinus Michels by się nie powstydził tego meczu, a Alfred Hitchcock nie wymyślił, panie Hiddink! Czy to był „Stambuł” Chelsea? Może jeszcze nie? Klub wydał dziś kolejny (który już znowu?) komentarz, iż Chelsea będzie miała nowego menadżera od przyszłego sezonu. A szkoda, bowiem wreszcie się pojawiła osoba, która potrafiłaby zepchnąć do cienia samego José Mourinho. Może jednak?

Byłem na różnych meczach piłkarskich. Widziałem różne style gry, wiele drużyn i jeszcze więcej piłkarzy. Mnóstwo emocji i dramaturgii. Jeżeli dobrze liczę, dzisiejszy mecz był moim pięćdziesiątym z Chelsea. Dodam kilkadziesiąt spotkań w Polsce oraz na Wyspach i mogę pokusić się o stwierdzenie, iż na mój wiek mam relatywnie duże doświadczenie. Niespełna 23-letni piłkarz z około 140 meczami na koncie – robiłoby wrażenie, prawda? Jeżeli więc uważam ten remis przeciwko Liverpoolowi za najlepszy mecz, na którym byłem, to wiem, co mam na myśli. Co czyni „najlepszym”? De gustibus non est disputandum.

PS. Poniżej teledysk o moim ulubionym rollercoasterze :)

10 Apr 2009

Narodziny legendy

"Życie to nie bajka, synu". I dobrze, bo nigdy bym nie uwierzył, że pokonamy Liverpool na Anfield w minioną środę. Na długo przed meczem obawiałem się porażki 0:2 z golami na "dzień dobry" i "do widzenia". Po cichu liczyłem na bramkowy remis, aby z nadzieją jechać we wtorek na Stamford Bridge. W jakimś stopniu, z przepowiednią trafiłem. Na szczęście, nie do końca.

Zostało już dużo napisane o tym meczu, więc nie chcę zanudzać Was kolejnym tekstem. Choć była taka możliwość, nie pojechałem do Liverpoolu. Wyprawa pociągiem przez całą Anglię i powrót po 24 godzinach (z zegarkiem w ręku) najzwyczajniej mi się nie uśmiechała. Kto wie, może na barceloński półfinał będę miał więcej determinacji? Już raz miałem przyjemność tam być przy okazji Ligi Mistrzów - w październiku 2006 roku. Pamiętacie ten strzał Lampsa z zerowego kąta, późne wyrównanie Drogby i świętującego na kolanach Jose? Właśnie wtedy.

Jestem dumny z Branislava Ivanovića. Przyznaję, iż początki były sceptyczne, kiedy przez ponad pół roku po transferze nie zadebiutował w Chelsea. Było to o tyle dziwniejsze, iż pierwotnie zmagał się nie z kontuzją, a słabym przygotowaniem technicznym. Dziś Lampard w rozmowie z "the Sun" powiedział, że Branko jest najsilniejszym zawodnikiem w zespole. Podobno Terry i Drogs przy nim to paniusie, więc wtf? Tym niemniej, od debiutu w Portsmouth, na który także się udałem, Serb zawsze prezentował się świetnie - tak na środku czy prawej stronie obrony. Kiedy kontuzjowany był (on zawsze jest..,) Ricky Carvalho, postrzegałem byłego obrońcę Lokomotiwu za lepszego partnera dla Terry'ego aniżeli Brazylijczyk Alex.

Żyła mi wychodziła, kiedy we wczesnych fazach sezonu Luiz Felipe Scolari preferował Paolo Ferreirę nad Ivanovića. Oddając się football fiction, jeżeli ów szkoleniowiec zachowałby pracę, a portugalski obrońca nie uległ poważnej kontuzji, szczerze wątpię, aby Serb przeciwko Liverpoolowi zagrał. Na szczęście to tylko gdybanie, widmo Scolariego zostało już (wreszcie) rozwiane, a nasz obrońca stał się natychmiastową legendą Chelsea - premierowe dwa trafienia w niebieskiej koszulce na Anfield, toż to marzenie!

Ostatnie dni to powiew optymizmu w szeregach "the Blues". Jeżeli jutro wygramy u siebie z Boltonem, nadal mamy realne szanse 'chasing the title' do samego końca sezonu. Jesteśmy w półfinale FA Cup (bilety na Wembley już kupione), oraz jedną nogą na tym samym szczebelku Ligi Mistrzów. Patrząc cztery miesiące wstecz, potraktowałbym to jako co najmniej miłą niespodziankę! Jutrzejszym meczem będę ekscytował się w wieczornym Match of the Day. Będę za to na kolejnych czterech spotkaniach Chelsea - przeciwko Liverpoolowi, Arsenalowi, Evertonowi i West Ham. I tylko sobie życzę, aby wraz z początkiem maja ciągle móc marzyć o udanym zakończeniu sezonu 08/09. Udanym, czyli z trofeum.