12 Sept 2008

Z ManCity jakoś mi nie wyszło

Zaczęło się niepozornie. Miałem wątpliwą przyjemność obejrzeć obie potyczki Citizens z duńskim FC Midtjylland (swoją drogą, nazwa z kategorii: "ctrl+c, ctrl+v"). Pomimo milionów zainwestowanych na przełomie ostatnich dwunastu miesięcy, drużyna (już) Marka Hughesa grała z gracją traktora na autostradzie.

Mój najwyżej sklasyfikowany lokalny zespół, Brighton and Hove Albion, początek sezon miał fantastyczny i po pierwszych trzech kolejkach był na szczycie tabeli Coca-Cola League One. Wówczas to pojawiła się informacja, że właśnie Manchester City będzie rywalem "Mew" w rozgrywkach o Carling Cup. Z uwagi na europejskie mecze, mecz przesunięto aż na 24 września.

Zachęcony perspektywą obejrzenia gości z Premiership nieopodal domu, skontaktowałem się z BHA w sprawie akredytacji. Jak sięgam pamięcią, jeszcze się nie zdarzyło, aby usłyszał, że... stadion nie jest przystosowany na przyjęcie tylu dziennikarzy. Withdean to obiekt de facto lekkoatletyczny, gdzie pozbawionej stadionu drużynie z Brighton i Hove przyszło grać. Za dwa lata ma powstać nowoczesny Falmer Stadium (vis-a-vis mojego uniwersytetu), ale do tego momentu lepiej dla drużyny "Seagulls" nigdzie nie awansować, bowiem obciach straszny.

Bez żalu kupiłem wówczas bilet na mecz Portsmouth-Chelsea, rozgrywany tego samego dnia, a nadal relatywnie blisko. Warto także dodać, iż barwy klubowe właśnie zmienił Shaun Wright-Phillips, który fantastycznym piłkarzem był, jest i zapewne będzie. Powrót do Manchesteru od początku brzmiał logicznie i dobrze dla kariery tego piłkarza. Malutki, ale szybki. Przy tym zawsze waleczny i przebojowy. Po prostu w Chelsea "coś mu nie leżało". Takie przypadki w futbolu się zdarzają i nie ma potrzeby winić żadną ze stron. SWP trenował ciężko, a menadżerowie CFC dawali mu szanse gry. Kciuki za niego nadal duża rzesza fanów Chelsea będzie trzymać. Tym niemniej, w "drugim" debiucie dla City zaskoczył chyba sam siebie. Dwie bramki i fenomenalny ciąg na bramkę rywali - takiego go wszyscy pamiętają.
Logiczną być powinna klauzula, że przynajmniej jesienią 2008 roku SWP nie może wystąpić przeciwko Chelsea. Włodarze klubu z zachodniego Londynu musieli zdawać sobie sprawę, iż mecz z City jest pierwszą ligową potyczką we wrześniu. Kupując Nicolasa Anelkę z Boltonu, kluby zastrzegły, iż Francuz do końca sezonu 2007/08 przeciwko swoim byłym kolegom nie zagra. Coś więc Peter Kenyon przegapił i w "The Clash of the Cash" SWP może stać się zmorą niebieskiej defensywy.

Nadszedł także ostatni dzień letniego okienka transferowego. Pierwsza wiadomość na BBC, która przykuła moją uwagę, to naprawdę malutka wzmianka, że Manchester City został kupiony przez jakąś arabską grupę. WTF? Byłem święcie przekonany, że dziennikarze zdecydowali się zażartować z rozpalonych głów piłkarskich kibiców. Po kilku godzinach informację powtórzyły wszystkie liczące się serwisy w Wielkiej Brytanii, a oczy pasjonatów futbolu skierowały się na City of Manchester Stadium.

Odświeżanie stron, BBC Sports, Sky Sports, the Sun, a nawet blogu Michała Okońskiego, gdzie na bieżąco dyskutowaliśmy o ruchach transferowych. City chce Berbatova! City chce Davida Villę! City chce Mario Gomeza! Ktoś w końcu rzucił na forum 606, że Citizens zamierzają kupić Tigera Woodsa, Michaela Jordana oraz Jezusa ;-) Summa summarum, handlowanie Arabów zakończyło się dla Chelsea najboleśniej - skaperowano bowiem jedyny cel transferowy Chelsea. Kenyon postawił wszystko na jednego zawodnika, nie miał żadnego asa w rękawie i przegrał. Roman Abramowicz został po raz pierwszy w historii przelicytowany, choć zgodnie się uważa, że Robinho aż tylu pieniędzy wart nie jest.
Robinho to oddzielna historia. Mógł grać pod okiem krajana, który zawsze uchodził za fana jego talentu. Mógł grać w Champions' League wespół z najlepszymi piłkarzami globu, reprezentując klub ze stolicy Europy, a może i świata - Londynu. Brazylijczyk skazał się na jeszcze chłodniejszy Manchester, na zespół, który nawet nie liczył, że może dostać to, co arabscy szejkowie zaoferowali. Tak szczerze i subiektywnie, jestem gotów postawić pieniądze, że za rok bijący się w pierś Robinho pójdzie śladami Carlosa Teveza i zamieni błękitny trykot na koszulkę Chelsea lub lokalnego United. Chciał zostać najlepszym piłkarzem świata, a kto wie, czy za rok znowu nie będzie musiał grać w Pucharze UEFA, a może Intertoto. Pieniądze to nie ambicja, ambicja to nie pieniądze. I to nie dotyczy jedynie piłkarzy.

Szczyptę emocji dodał terminarz Premiership. Robinho miał debiutować w City przeciwko Chelsea właśnie. Już nie mogłem doczekać się wyprawy na północ, kiedy okazało się, że... nie kupiłem wystarczająco dużo biletów! Źle zrozumiałem wiadomość i zamiast czterech, nabyłem tylko trzy wejściówki. Uruchomiłem wszelkie "biletowe" kontakty, ale nikt nie chce odpuścić sobie takiej potyczki. Zły mogę być tylko na siebie, bowiem ten mecz wśród fanów Chelsea budzi zrozumiałe emocje. "Trzeba im pokazać miejsce w szeregu", "Robinho musi wiedzieć, że popełnił błąd". Warto przypomnieć, że rok temu na Stamford Bridge spotkanie zakończyło się 6:0. Natomiast w zwycięskim sezonie 2004/05 Chelsea tylko raz przegrała, właśnie na wyjeździe przeciwko City, kiedy jedyną bramkę strzelił z kontrowersyjnego karnego... Anelka. Sędziował wówczas Howard Webb, więc nie ma co się dziwić ;-)

Podobnie jak zawaliłem bilety na City, nie kupiłem na czas wejściówek na domowe spotkanie z Manchesterem United. Biję się w pierś, mecz przyjdzie obejrzeć gdzieś w pubie ze znajomymi.

Moja przygoda z City w ostatnim czasie, jak widać, nie należała do najbardziej udanych. Oby jutro na boisku piłkarze odwrócili tą kartę.

No comments: