9 May 2009

Żegnając Ligę Mistrzów

To nie przypadek, że dopiero dziś opisuję moje wrażenia ze środowego meczu. Po raz pierwszy obudziłem się rano nie widząc przed oczami dramatycznych wydarzeń z doliczonego czasu gry. Chciałbym powiedzieć, iż zostawiłem już niedawną traumę za sobą. Raczej bym skłamał, choć tego właśnie chcę. W jakiś sposób jestem jednak wdzięczny, ponieważ po raz pierwszy zaliczyłem wszystkie domowe mecze Chelsea w Lidze Mistrzów i zaprawdę była to przygoda warta wszystkich kosztów, jakie poniosłem. Od efektownego zwycięstwa nad Bordeaux, przez wyszarpane z Romą i Cluj, niepewne przeciwko Juventusowi, historyczne spotkanie z Liverpoolem, po pełne napięcia z Barceloną. Od otwierającej kampanię bramki głową Franka Lamparda, po zamykającą Andrésa Iniesty. Od szalonej radości na trybunach, przez wszystkie stadia ludzkiej psychiki, po gorzkie rozczarowanie. Sześć meczów, cztery zwycięstwa, dwa remisy. Jakiekolwiek najgorsze epitety można by teraz wygłaszać, Liga Mistrzów to miejsce, do którego każdy w piłkarskim chce przynależeć. Jako kibic Chelsea miałem przyjemność cieszyć się z pięciu półfinałów tych rozgrywek w ciągu sześciu ostatnich lat, ale to nie z powodu tych statystyk uważam, iż miejsce Klubu w tym sezonie było w finale.

To miał być wieczór wieczorów. Nie oczekiwałem fajerwerków i bramek, ale emocji, które wciskają serca do gardeł zapierając dech tłumów. Liczyłem się z wielką niepewnością przez dwie godziny i po cichu zaciskałem kciuki za pozytywne rozstrzygnięcie. Z tego właśnie powodu na stadionie pojawiłem się wyjątkowo wcześnie (jak na moje standardy) z wydrukowanymi artykułami z angielskiej prasy i meczowym programem. Przed pierwszym gwizdkiem chciałem wiedzieć wszystko to, co i tak komentatorzy powtarzali telewidzom w trakcie spotkania. Chciałem wiedzieć, iż ewentualna porażka gości byłaby ich setną w europejskich pucharach, a potencjalna czerwona kartka byłaby pierwszą od czasów wyrzucenia z boiska Pep Guardioli przeciwko Brøndby Kopenhaga przed jedenastu laty. I nieskromnie powiem, wiedziałem to wszystko, z jednym wyjątkiem – całkowicie pominąłem sylwetkę sędziego. Nic by to nie zmieniło, ale jakaż to była moja naiwność oraz ironia losu. Kilka godzin po ostatnim gwizdku znałem go lepiej, aniżeli moich własnych znajomych. W Internecie opublikowano jego adres, e-mail, sylwetkę rodziny, a ja sam zamieściłem znaleziony gdzieś wiersz. Nie bez kozery mówią, że potrzeba jest matką wynalazku.

Dla wszystkich tych nie-facebookowych, wklejam go i tutaj:
On a night at the Bridge we were robbed of our dream
Of a visit to Rome with our proud football team.
We were robbed of a final for one certain reason -
UEFA said no to the same as last season.
A ‘blind’ man from Norway ignored every claim.
One penalty scored would have finished the game.
But he was an expert on stitching us up
To make sure we’d no chance of lifting that cup.
Our die-hard support is no stranger to loss,
We’ve lived through the bleak years when games were pure dross.
We’re no glory hunters who think we’ve a right
To land every trophy and win every fight.
We’re real fans, not plastic, who follow our club
And not from an armchair, and not from a pub.
We sing loud and proud and we sing in the stand
Whatever the fixture, all over the land.
We smile in our glory, we suffer the bad -
But this smells of corruption and that’s why we’re mad.
UEFA have got what they wanted (for now.)
We will be back one day and win it somehow.
Then Mr Plantini can kiss Drogba’s arse
But meantime, the Champion’s League is a FARCE.

Carol Ann Wood, May 6th 2008
W ostatnim czasie, moim ulubionym miejscem na Stamford Bridge jest wschodnia trybuna – ta, gdzie są ławki rezerwowych oraz tunel na boisko. Widok zazwyczaj jest świetny, lekko ukośna perspektywa daje świetny przegląd całego boiska, a i ewentualna bliskość fanów gości dodaje animuszu przy dopingu. Tym razem siedziałem dokładnie na linii końcowej, oddzielony od fanów z Katalonii jedynie rządem funkcjonariuszy policji. Naturalnie więc, kilka razy zdarzyło mi się poćwiczyć mój hiszpański. Nadal widzę, jaki linię bramkową przekracza odbita od poprzeczki piłka uderzona przez Michaela Essiena. Moja reakcja? Jeden z tych momentów, kiedy zapomina się, kim się jest, gdzie się jest, co się robi. Najczystsza forma dziecinnej ekscytacji, dla której nie ma jutra, ani wczoraj, jest tylko dziś i teraz. Na goal.com, oceniając zawodników, napisano, iż otwierająca spotkanie bramka była ładniejsza, niż ta Zinedine'a Zidane'a przeciwko Leverkusen w Glasgow. Obie uwielbiam, ale trudno mi się nie zgodzić.

Tom Henning Øvrebø sędziował ten mecz źle. To jest fakt. Tylko polityczna poprawność i osobista kultura nie pozwala mi przyznać, iż słowa Didiera Drogby o „f**king disgrace” są absolutnie prawdziwe, choć ubrałbym to w bardziej wysublimowane słowa. Faul na Florent Maloudzie doskonale widziałem w polu karnym, podobnie jak późniejsze zagrania ręką – choć siedziałem po przekątnej boiska. Nikt nie musi mi mówić, że ich nie było. Faulu na Nicolasie Anelce, po którym czerwoną kartkę dostał Éric Abidal nie widziałem – byłem perfekcyjnie zasłonięty. Tym niemniej, francuski napastnik Chelsea jest ostatnim zawodnikiem w Klubie, które posądzałbym o nurkowanie. Jak było dokładnie – nie wiem, bowiem od środy nie widziałem jeszcze meczu na wideo, choć też nie mam takiej potrzeby. Może kiedyś w przyszłości, opowiadając dzieciom/wnuczkom, dlaczego tata/dziadek jest tak zgryźliwy wspominając tamten mecz, wspólnie obejrzymy go na DVD (lub jakimkolwiek innych nieodkrytym jeszcze nośniku). Historia oceni błędy popełnione w tym meczu oraz ich rezultat.Na długo w pamięci pozostanie mi widok siedzącego niedaleko mnie mężczyzny, który odwrócony tyłem do boiska, ze łzami w oczach, na kolanach bił pięścią w krzesełko. Iniesta właśnie wyrównał, fani Chelsea zamilkli, a sektor Barçy eksplodował. Cała drużyna gości świętowała ten moment o rzut telefonem komórkowym ode mnie. Przyznaję bez bicia, jestem strasznym gadułą i potrafię coś powiedzieć w każdym momencie i w każdej sytuacji, ale nic mi nigdy tak nie odjęło mowy, jak ta trzepocząca w siatce piłka. Nie mam żadnych animozji do katalońskiego klubu, jak bardzo bym chciał, nie znienawidzę ich. Inna sprawa, iż strasznie irytujący są „telewizyjni” fani Barcelony, których chyba nikt inny nie ma więcej. Mogę wytykać wszystkie błędy sędziego, ale i tak mięliśmy tyle okazji do strzelenia drugiej bramki i „zabicia” dwumeczu, że sami sobie możemy pluć w brodę. Każdy doskonale zdawał sobie sprawę, że gramy z pupilkami świata i na pomoc z zewnątrz nie ma co liczyć. Wszystko leżało w naszej gestii. Nad Chelsea w Lidze Mistrzów ciąży jakieś fatum. Zawsze przegrywaliśmy w jakiś dziwnych okolicznościach. Bądź to kontrowersyjnie uznano bramki Hugo Ibarry czy Luisa Garcíi, z boiska wyrzucono Asiera del Horno, lub mecz rozstrzygano w karnych – tak na Anfield, jak i w Moskwie. Zaprawdę wolałbym przegrać u siebie 0:3 i wiedzieć, dlaczego „oni”, a nie „my” gramy dalej, aniżeli bić się z myślami, dlaczego nigdy nie sprzyja nam ten minimalny, ostateczny łut szczęścia.

Właśnie z tego powodu trochę zazdroszczę kibicom Arsenalu, których jutro odwiedzę na Emiratach. Ich marzenia zostały zrównane z ziemią przez buldożery z Manchesteru, ale nikt nie pozostawił złudzeń, dlaczego tak się stało. Za dwie szybko stracone bramki w rewanżu „Kanonierzy” mogą obwiniać samych siebie. W defensywnie, przez cały dwumecz, Chelsea nie popełniła choćby jednego błędu. Żaden inny zespół w Europie nie potrafił tak skutecznie powstrzymać podobno najbardziej ofensywnej współcześnie drużyny. My nie przegraliśmy żadnego z tych meczów. Może i ucierpiało na tym widowisko, ale, psia mać, mięliśmy pięknie przegrać po otwartym meczu i zostać poklepanymi po plecach przez wszystkich, czy walczyć o finał? Inna sprawa, iż w „normalnym” meczu wszystkie te zmarnowane przez nas okazje spokojnie zamienilibyśmy na gole i wygralibyśmy różnicą dwóch-trzech goli. Jak fatum, to fatum.

Choć to wyjątkowo długi wpis, pozwolę sobie jeszcze na ciekawostki o legendach obu klubów. Choć współczesna Barcelona to zespół pełen niesamowitych gwiazd, wśród wszystkich fanów Blaugrany których widziałem na Stamford Bridge najpopularniejsza była koszulka z numerem ósmym i nazwiskiem pewnego Bułgara na plecach. Zaskakujące i nie, kiedy pomyślę o miłości kibiców Chelsea to pewnego filigranowego Włocha. Ależ go brakowało w tą środową noc w niebieskim trykocie! Od dawna marzy mi się za to o koszulce Eiðura Guðjohnsena. Kiedy Barcelona świętowała, Islandczyk zachował zimną krew pokazując, iż nie zapomniał, gdzie jest nadal uwielbiany. Kapitan John Terry (pokreślmy: Kapitan) także dał fanom Chelsea powód do dumy, a także wzór do naśladowania. Nie musicie go lubić, ale to zaszczyt, mieć takiego Kapitana. O postawie pewnego napastnika teraz celowo pomilczę i zostawię to na inną okazję. Skupmy się teraz na jutrzejszym meczu o trzecie miejsce w Lidze Mistrzów. A mówili, że z niej odpadliśmy! Znowu zagraliśmy na nosie UEFA – ha!
Zapraszam do galerii „Chelsea Poland” na facebooku, aby zobaczyć więcej zdjęć ze środy. Podziękowania za nie dla Herona.