Punktualność jest grzecznością królów. Podobno. Nie lubię się spóźniać, tym bardziej na mecze, ale mój dzisiejszy wyścig z czasem wyglądał jak sequel teledysku Bon Joviego. Bieganie między pociągami, szybkie przesiadki i sprint z West Brompton w stronę Stamford Bridge fruwając nad przeszkodami na drodze. Inna sprawa, że oglądanie z dalszej perspektywy zapełnionego i głośnego stadionu, którego aura rozpościera się nad nocnym Londynem robi wrażenie. Zatrzymać się, spojrzeć przed siebie, głęboko westchnąć i biec dalej.
Na moje szczęście, w pierwszych dziesięciu minutach bramki nie padły. Prawdę mówiąc, może i lepiej by było, abym spóźnił się na całą pierwszą połowę. Pozbawiona jakiejkolwiek dynamiki Chelsea turlała piłkę z jednej strony boiska, przez środek, na drugą. I z powrotem. Po raz trzeci z rzędu, gwizdek sędziego zapraszający piłkarzy do szatni rozpoczął głośne buczenie publiki. Zasłużone, gwoli sprawiedliwości. Niecelne podania, statyczna gra, mało piłek do przodu, złe wybicia Petra Čecha – całe szczęście dla niego, że kiedy the Shed zaczęło głośno śpiewać „Carlo, Carlo”, czeski golkiper był po przeciwległej stronie boiska.
Dopiero wejście Miroslava Stocha w 88. minucie pokazało, jak można (było) szybko przeskoczyć defensywnie grających gości z północy Anglii. Krótki drybling, podanie do najbliższego kolegi, zagranie z klepki do przodu, sprint i dwóch obrońców Boro zostaje w tyle. Stoch to jednak nie Lionel Messi, dwa razy ta metoda wyszła, ale za trzecim próbował kiwać się ciut za długo i się... przewrócił. Zrzućmy to na młodość.
Przez cały mecz, the Blues nie potrafili wykorzystać faktu, że w drużynie gości znowu zagrał „największy wypluwacz piłek” w lidze – Ross Turnbull. Szczerze, nie rozumiem, co taki bramkarz robi w drużynie Premier League (i na ławce w mojej Fantasy Football na internetowych stronach the Guardian; nie pytajcie kto jest pierwszym golkiperem!). Tylko strzelać i strzelać z dystansu, postawić pod bramką napastnika, który będzie dobijał te uderzenia. Proste jak konstrukcja cepa. Jeżeli Chelsea uderzałaby na bramkę tak często, jak robiła to przeciwko Stoke City (37 razy), po raz drugi w sezonie Boro przegrałoby z podopiecznymi Luiza Felipe Scolariego różnicą pięciu bramek.
Chelsea nie pomogło też wejście na boisku Didiera Drogby. Napastnik WKŚ prezentuje obecnie poziom trzecioligowy, ale nie na angielskie, ale polskie warunki. Naturalnie, techniki się nie zapomina (tak jak z jazdą na rowerze), ale już celne i mocne podanie lub strzał to kwestia formy. Widać było, że Tito chciał. Biegał, pokazywał się, jak źle coś zrobił – podnosił rękę i przepraszał. Ale szło mu gorzej niż po gruzie. W fanzinie „CFC UK” pojawiło się ostatnio kilka artykułów, co można zrobić z Drogbą. Pozbyć się, próbować sprzedać za godziwe pieniądze czy zostawić – wszyscy mają wątpliwości, a głosy są podzielone.
O zwycięstwie przesądziły stałe fragmenty gry i dwa błędy (jedyne dwa) obrony gości. Gareth Southgate zrobił wszystko, co mógł, aby wywieźć z Londynu korzystny rezultat – należą mu się słowa uznania. Druga bramka Salomona Kalou przypomniała mi tą strzeloną przez Arsenal prawie pięć lat temu. W ostatnim przegranym meczu przed passą 86 spotkań bez porażki u siebie, Marco Ambrosio minął się z piłką, a Edu umieścił ją w siatce. Takie same okoliczności, ta sama bramka, zachowanie golkipera... „Historyczna” ciekawostka.
Na plus zaskoczył mnie, spodziewanie, Tuncay Şanlı. Wszedł dopiero w drugiej połowie, nie dostawał dużo podań, ale z przyjemnością oglądałem jego grę bez piłki. Odnosiłem wrażenie, że jego sposób myślenia wyprzedza kolegów z zespołu i Turek w drużynie z Riverside Stadium musi się męczyć. Dziwi mnie, że żaden zespół z Wielkiej Piątki (Aston Villo, witamy) nie próbuje go kupić, a wszystkie spekulacje rozchodzą się po kościach.
Styl pozostawił wiele do życzenia, ale to Chelsea wykazała więcej chęci, aby dzisiejszy mecz wygrać. Mój facebookowy status był trochę prześmiewczy wobec fanów gości, ale zaprawdę należy im się szacunek. Środek tygodnia, mecz w Londynie i późny kick-off, a oni wiernie podróżują przez całą Anglię, aby dopingować swoich ulubieńców. Wielu z nich musiało wziąć dzień wolny od pracy, aby wsiąść w samochody, pociągi i autokary wierząc, że na Stamford Bridge można osiągnąć korzystny rezultat. Kiedy piszę te słowa, wielu z nich jest dopiero w połowie drogi do domu, choć od ostatniego gwizdka minęły już trzy godziny. Oglądając mecze poświęćcie chwilę na to skąd przyjeżdżają kibice gości, jaki to jest dzień tygodnia oraz o której godzinie rozpoczyna się spotkanie. Teoretycznie, prosta sprawa, ale wielu nie zdaje sobie sprawy, ile krzywdy Sky Sports i inne telewizje transmitujące na żywo mecze wyrządzają zwykłym śmiertelnikom.
PS. Moja ulubiona piosenka Jona Bon Joviego, zbieg okoliczności oczywiście przypadkowy ;-) Ciężko o fajniejszą piosenkę do wieczornego spacerowania po zachodnim Londynie. Co prawda, utwór został napisany w stolicy Wielkiej Brytanii (pamiętacie Dave A. Stewarta?), ale opowiada o dzielnicy na Manhattanie. Aktualny jest w obu miejscach.
No comments:
Post a Comment