15 Apr 2009

Szaleństwo w wesołym miasteczku

Kilka słów o najlepszym meczu, na jakim w życiu byłem. Pisząc je, jadę już pociągiem do domu. Wszyscy śpią, tylko ja mam oczy jak pięć złotych. Jeżeli dla jakiś momentów warto zarywać noce, pasjonować się dzień po dniu wszelkimi doniesieniami prasy, stawiać pod znakiem zapytania przyszłość oraz naciągać przyjaźnie oraz miłość Najbliższych, kiedy futbolowa pasja jest wysoko na drabince priorytetów – tak, dziś wiem, że warto.

Kiedy w wesołym miasteczku rusza rollercoaster, najpierw powoli pchnie się w górę, by dopiero po kilku chwilach spadać coraz szybciej w dół. Mój rollercoaster zaczął dziś w tym późniejszym momencie. Dwie bramki, odważna, ale słaba zmiana Salomona Kalou na Nicolasa Anelkę i pozbawione nadziei pierwsze minuty drugiej połowy. Kiedy kolejny gol dla Scousers wisiał w powietrzu, Chelsea strzeliła trzy. Niczym w windzie na ostatnie piętro Burj Al Arab w kilka minut byłem na dachu świata, ciesząc się i śmiejąc do rozpuchu. Było tak źle, a jest tak dobrze. Rafael Benítez, wydawałoby się, podjął właściwą decyzję zdejmując Fernando Torresa, a kibice Liverpoolu na piętnaście minut przed końcem cicho wymykali się z trybun Stamford Bridge. Byłem, widziałem.

Wielki oddech ulgi i świętowanie. „Liverpool musi strzelić teraz trzy” - mówił rozentuzjazmowany Steven, karnetowicz Chelsea od 22 lat. Przed meczem bardzo się zdziwił, kiedy rozwiesiwszy flagę Chelsea Poland usiadłem obok niego w trzecim rzędzie East Upper. „To Jima dzisiaj nie będzie?” - zapytał, myśląc o znajomym karnetowiczu, z którym wspólnie przeżywali wzloty i upadki „the Blues” w ostatnich latach. Ale rollercoaster znowu sobie zażartował z wszystkich. Także tych fanów „the Reds”, którzy już tego meczu nie oglądali. Kolejne dwie bramki, które wszystkim otworzyły usta – goście ryczeli z radości jak szaleni, a kibice gospodarzy patrzyli z niedowierzaniem. Od 85. minuty czułem znowu tą kibicowską adrenalinę niepewności. Kilka minut i jeden przypadkowy gol może wysłać jednych do nieba, a drugich do czeluści. Bogu dzięki, padł dla Chelsea. Jak bym się teraz czuł, gdyby znowu trafił np. Dirk Kuyt? Albo Ryan Babel dzięki jego bombom posyłanym lewą nogą? Zapewne nie pisałbym teraz tych słów, załamany siedząc w kącie wagonu, nie patrząc na nikogo.

Od tygodnia siedzę nad książkami pisząc eseje. Codziennie pochłaniam kilka kaw, ale nawet dziesięć nie obudziłyby mnie tak, jak te dwie godziny futbolu. A ciśnienie na Wyspach w ostatnich dniach jest wyjątkowo niskie i jakoś trzeba sobie radzić. „Mecz z mlekiem i cukrem dla kogoś”? Starbucks może pomarzyć o takim produkcie.
Zapewne padną słowa, że futbol jest okrutny. Bolton strzelił na Stamford Bridge trzy bramki, by przegrać. Tydzień temu angielscy dziennikarze nie wierzyli, aby Liverpool był w stanie trafić tyle razy na stadionie Chelsea. Goście znad Mersey zdobyli cztery gole, ale i tak nie awansowali. Benítez, o ironio, potrzebował braku Stevena Gerrarda, a potem Torresa, aby pobudzić swój zespół, a uśpić rywali. Na dowód pierwszego przedstawiam pierwsze 50 minut meczu, a drugiego – dwa szalone trafienia i stan rywalizacji 3:4. W Chelsea działa to zupełnie inaczej – chimerycznie, nie ma presji, Johna Terry'ego, Franka Lamparda czy Didiera Drogby, zespół siada na murawie i dyskutuje o zakupach swoich WAGsów.

Awansowaliśmy, ale nie możemy tracić kontaktu z rzeczywistością. Pepe Guardiola obejrzy z pewnością ostatnie trzy mecze „the Blues” i przeanalizuje. A o wnioski mogę już napisać Wam teraz:
  • rzuty wolne bić w światło bramki;
  • uśpić Chelsea powolnym rozgrywaniem akcji, by nagle przyśpieszyć (pamiętacie tego gola?);
  • kiedy można, nacierać kontratakami;
  • posyłać prostopadłe piłki do napastnika, którego kryje Alex;
  • wywierać presję na Ricardo Carvalho;
  • atakować flanką Florenta Maloudy;
  • posiadając piłkę wyciągać Lamparda na połowę rywali.
Dzisiejszy mecz z pewnością oglądał także Arsène Wenger i on już to wie. Ale dla francuskiego menadżera najważniejsza jest teraz potyczka z Villareal. O półfinale na Wembley na poważnie zacznie myśleć chyba dopiero w czwartek. Muszę dodać, że praca sędziego dzisiaj to był dowcip, który oprócz słowa politowania nie zasługuje na dalszy komentarz.

Ten mecz sezonu chyba zakończył marudzenie o nudnej Chelsea i jej potyczkach z Liverpoolem. Menadżerem jest Holender, który zapewnił kibicom futbol totalny w najlepszym wykonaniu. Rinus Michels by się nie powstydził tego meczu, a Alfred Hitchcock nie wymyślił, panie Hiddink! Czy to był „Stambuł” Chelsea? Może jeszcze nie? Klub wydał dziś kolejny (który już znowu?) komentarz, iż Chelsea będzie miała nowego menadżera od przyszłego sezonu. A szkoda, bowiem wreszcie się pojawiła osoba, która potrafiłaby zepchnąć do cienia samego José Mourinho. Może jednak?

Byłem na różnych meczach piłkarskich. Widziałem różne style gry, wiele drużyn i jeszcze więcej piłkarzy. Mnóstwo emocji i dramaturgii. Jeżeli dobrze liczę, dzisiejszy mecz był moim pięćdziesiątym z Chelsea. Dodam kilkadziesiąt spotkań w Polsce oraz na Wyspach i mogę pokusić się o stwierdzenie, iż na mój wiek mam relatywnie duże doświadczenie. Niespełna 23-letni piłkarz z około 140 meczami na koncie – robiłoby wrażenie, prawda? Jeżeli więc uważam ten remis przeciwko Liverpoolowi za najlepszy mecz, na którym byłem, to wiem, co mam na myśli. Co czyni „najlepszym”? De gustibus non est disputandum.

PS. Poniżej teledysk o moim ulubionym rollercoasterze :)

4 comments:

Hania said...

Robbie, eh świetnie się to czytało! Chwyciło za serducho i wierzę, że to mogła być najbardziej niesamowita chwila w życiu. Jesteś niesamowitym szczęściarzem, że mogłeś tam wczoraj być! Ale Chelsea i tak nie znoszę :P

Garf said...

Zazdroszcze! Byles w odpowiednim miejscu w odpowiednim momencie!

Sedzia faktycznie taki tragiczny? Przyznam, ze widzialem tylko bramki. Ale karny byl na pewno. Identyczny jak w meczu Polska-Austria.

Szosti said...

Witam Robert.

Mecz rzeczywiście genialny, ja się bardzo cieszę, że to był mój debiut na Stamford Bridge. Debiut - marzenie. To jest jak trafić szóstkę w totka dla kibica Chelsea, który nie bywa na codzień na SB. Dzięki za spotkanie po meczu i liczę, że nastepnym razem będziemy mieć więcej czasu na jakiegoś browarka i dłuższą rozmowę.

Come on Chelsea!!

Masz pozdrowienia od figusia ;))

PS. Floro Malouda jest coraz lepszy i Guardiola się mógłby zdziwić jak będzie uważał go za słaby punkt The Blues ;)

Anonymous said...

mecz świetny,gratuluje awansu do polfinalu,bedzie teraz ciekawie.

zapraszam do siebie,tam troche o tym.

http://kickandpunch.blox.pl/html