Chelsea właśnie strzeliła drugą bramkę. Nicolas Anelka wreszcie wepchnął piłkę do siatki, Brad Friedel został pokonany po raz drugi w niedzielnym meczu. Stamford Bridge podskoczyło, niematerialną radość można było niemalże poczuć. Ale po dziesięciu sekundach, palce wszystkich fanów Chelsea wskazywały sektor gości. "Who are ya? Who are ya?", ciągle i ciągle powtarzał tłum, mimo iż piłkarze wznowili już grę.
- A ty, co tak cicho? - zapytał znajomy.
- Przyszedłem obejrzeć mecz. O, patrz jak zareagował Martin O'Neill! - odparłem.
Napisałbym, że jestem człowiekiem starej daty. Ale musiałoby to zapewne oznaczać pierwszą połowę XX. wieku, czasy moich pra- oraz prapradziadków. Wówczas to, według angielskich książek o futbolu, ludzie ekscytowali się grą, sportem jako takim. Na trybuny przychodziło jeszcze więcej kibiców niż współcześnie, a każde efektowne zagrania oklaskiwano.
Przyśpiewka "Who are ya?" jakaś strasznie pejoratywna nie jest. Ba, ma taki sam szyderczy oddźwięk jak "Pajace", śpiewane w innych krajach. Ale nie o formę, a intencje mi teraz chodzi. Dlaczego ktoś może czerpać większą (i dłuższą) radość ze słownych ataków na drużynę przeciwną, aniżeli cieszenia się z bramki swojego zespołu? To jest chyba prostactwo.
W latach '70. i '80. zmienił się sposób postrzegania futbolu. "Pionierskie" (o ironio, szły w dół) zmiany zaczęły następować w Anglii. Skrajne ugrupowania polityczne zaczęły odciskać piętno na kibicach, obudzono agresję anonimowych mas. Podobno gdzieś w Hiszpanii zachowały się archaiczne wzorce pozytywnego dopingu, ale boję się, że to bajka. Frustracje dnia codziennego zaczęto wyładowywać na stadionach. W niektórych krajach taka mentalność trwa do dziś. Anglia przeżyła swój dramat w trzech aktach: na Valley Parade w Bradford, na Heysel w Brukseli, oraz na Hillsborough w Sheffield, po których dostała rozgrzeszenie dopiero na Euro 1996.
Mistrzostwa Europy w ojczyźnie futbolu dały powiew świeżości. Pokazały, że nowoczesne stadiony i bezwzględna walka ze stadionowym prostactwem może się udać. W nieco ponad dekadę później, angielskie zespołu zdominowały europejskie rozgrywki. Zmieniona została struktura systemu kibiców. Odebrano im w klubach władzę, zaczęto traktować jak gości na przedstawieniu. "Ty kupujesz bilet, my na murawie robimy przedstawienie godne London Metropolitan Opera". Ktoś powie, że zabiło to atmosferę na trybunach i ma rację. Ale w zamian, widz dostał produkt w najlepszej na świecie jakości, angielską Premiership.
Kto zarobi więcej: zwycięzca Ligi Mistrzów czy spadkowicz z Premier League? Za tryumf w europejskich pucharach można dostać do 20 milionów funtów. Za ostatnie miejsce w lidze, z tytułu praw telewizyjnych i sponsorskich, blisko 30 milionów.
W najnowszym numerze fanzinu kibiców Chelsea, cfcuk, można znaleźć dwa ciekawe artykuły zgorzkniałych 40-latków. O tym jak odebrano im pasję meczów z lat '80., że "nowi" nie wiedzą, co to doping, że stadiony stały się teatrami, że oni już na mecze nawet nie chcą chodzić. Wszystkiemu winne wspomniane Euro 96, SkySports (czyt. prawa telewizyjne) oraz coraz większe pieniądze, czyli wszystko to, co dało Premier League hegemoniczną pozycję w piłkarskim świecie. Angielska ekstraklasa to jedyny sportowy produkt Europy, o który upomina się Ameryka.
Czytałem te artykuły i się cieszyłem. Futbol w najlepszym wydaniu staje się powoli wolny od chuliganerii, której już na tą zabawę nie stać. Dla ogólnego dobra, kibic staje się widzem, a nie aktorem piłkarskiej potyczki. Skowyt angielskich fanów dotrze niedługo także do innych krajów, wraz z rozszerzaniem się futbolu na globalną skalę.
Futbol to już nie produkt, ale katalizator przemian. Dwa kraje się spierają, zrzuć im mecz międzypaństwowy. Pokaż, że na boisku wszyscy są sobie równi. Potrzebujesz zachęcić jakiś region do zmian społecznych, światopoglądowych, pomóc rozbudować infrastrukturę - daj im organizację jakieś imprezy. Afryka jest wykorzystywana przez imperialistyczne potęgi - pozwól jej pokazać, że także potrafi na nich zarabiać. Problemy wychowawcze w szkole - daj im piłkę i naucz reguł gry.
Piszę te słowa, bowiem za 10-15 lat będziecie mogli odczuć je na własnej skórze. Kolejne osoby będą z łezką w oku wspominać zadymy, "piękne czasy" ustawek oraz szalonych wyjazdów. Ale ani teraz, ani wówczas nie będzie mi ich żal. Ale siedząc w niedzielę na the Shed i widząc te wszystkie palce wskazujące fanów gości przeszyła moją głowę niepewność. Czy jakieś cząstki "negatywnego kibicowania" nie pozostaną ukryte na stałe w masowej świadomości przynosząc groźbę ponownego zrodzenia się?
PS. Decyzja o napisaniu powyższego felietonu, również opublikowanego na iGolu, jest w dużej mierze zainspirowana komentarzami pod notką na blogu Michała Okońskiego.
PS. Decyzja o napisaniu powyższego felietonu, również opublikowanego na iGolu, jest w dużej mierze zainspirowana komentarzami pod notką na blogu Michała Okońskiego.
3 comments:
Co tu dodać? Może tylko tyle, że i tak nikogo nie przekonamy... Co nie znaczy, że nie należy próbować. Pozdrawiam
MO
Wierzę i wierzyć chcę, że blog wytrzyma próbę czasu. Kiedyś ktoś na niego wejdzie i przeczyta, o czym rozważaliśmy. Niech nasze idee zostaną ocenione przez pryzmat wydarzeń w przyszłości :)
Panie Robercie co z obietnica sciagniecia klapek z oczu fanom AFC ? My dalej caly czas czekamy... Pozdrawiam.
Post a Comment