Cytując słowa Gilberta Arenasa o szesnastomilionowej różnicy w kontrakcie zaproponowanym, a ostatecznie podpisanym z Washington Wizzards, skupiłem się na etycznym przesłaniu. O ja naiwny!
Wszak, skąd mogłem wiedzieć, iż miał już przygotowany kosztorys swojego basen i dokładnie wiedział, ile potrzebuje? De facto, rozchodziło się o błahe milion baksów. Wywalone w wodę, nie błoto!
Niektórzy jak budują baseny, mają jednak wyobraźnię. I „jedynka” z DC na pewno do nich należy! Jak przyznał Arenas, ten brodzik jeszcze nie jest ukończony, ale już teraz robi wrażenie brawurowym wykonaniem, pomysłem oraz bogactwem. Grota z LCD na ścianie – przecieramy oczy! Pełną listę tego, na co oprócz wody składa się basen GA, można znaleźć na blogu Washington Post. Tam też, znacznie więcej zdjęć tego cudeńka w domowym ogródku.
O wszystkim dowiedziałem się dzięki „Ball don’t lie”. Świetny blog, który w miarę regularnie przeglądam, ale do tej pory nie wiem, dlaczego „don’t”, a nie „doesn’t”...
Googlujący mogą zerknąć na subiektywną listę najfajniejszych basenów AD 2007 oraz 2008. Z pewnością fantastyczna inwestycja Arenasa znajdzie swoje miejsce w tym elitarnym gronie.
Zaczęło się niewinnie. W nowy dla mnie sposób, bazując na grze obrazu ze słowem, zaprezentowano jedną z najciekawszych scen „Pulp Fiction”. Że to film kultowy etc., pisać nie trzeba. Zacząłem typową zabawę w jutubową inwigilację wszystkiego, co z tym powiązane. Taka narodowa tradycja.
Typografia. Mam szczere trudności z płynnym użyciem tego wyrażenia w zdaniu. „Sceny zostały wytypografowane”? Ani MS Word, ani moja językowa świadomość takiego terminu nie kojarzy. Tym niemniej, eksperymenty przedstawione w Internecie mnie zainteresowały. Wiele filmowych scen, jakieś przemówienia. Ot, zabawa dla wtajemniczonych, którzy potrafią takie cudeńka wykonywać. (Jakby ktoś znał tajniki, programy – proszę się wiedzą podzielić!)
Nie mogło zabraknąć piłkarskiego rodzynka! Wybór twórcy-fana futbolu padł na bramkę-marzenieLionela Messiego przeciwko Getafe. Kto jej nie pamięta, niech się nie przyznaje. „Wytypografowanie” katalońskiego komentarza tej bramki jest wręcz rewelacyjne. Przykład znakomity, emocje oddane w pełni!
Tak swoją drogą, na moją listę życzeń typografii trafiają Roy Hudson oraz Tomasz Zimoch. Pierwszy soccerowo nawraca zza Atlantykiem, choć zawsze się boję, iż lada moment straci głos. A drugi? Narodowa legenda relacji sportowych, mój komentator wszechczasów. Ktoś chętny zrobić napisy i „ubrać” je w elektryzujący filmik z cyklu „Typography”?
Btw. Dla wszystkich bloggerów polecam lekturę o typografii internetowej. Aby wyglądało ładniej i przejrzyście, a zarazem oddawało charakter każdego z blogów. Sam sugerowane poprawki postaram się nanieść przy kolejnym layoucie mojego internetowego notatnika.
West Ham zakończył tournée po Stanach. To wie każdy. Porażka z drużyną MLS All-Star (tak, David Beckham) wcale jednak nie była najciekawszym wydarzeniem tej przedsezonowej przygody.
Najpierw świeże informacje (czytane głosem à la Mariusz Max Kolonko). Ligowy „dream team” soccera pokonał w Toronto angielskich gości 3:2, a mecz był umiarkowanie ciekawy. Bohaterem okrzykniętoCuauhtémoca Blanco, a spotkanie okazało się marketingowym sukcesem. Soccer w Stanach ma potencjał, potrzebuje czasu. Wrażenia z pierwszej ręki można przeczytać tutaj, aczkolwiek polemizowałbym w wielu punktach z europejsko-imperialistycznym podejściem autora owej relacji do piłki nożnej w Stanach. Co leniwsi mogą od razu przejść do skrótu mecz z oficjalki MLS.
Wypad „Młotów” do USA wielu zapamięta z zupełnie innego powodu. Tydzień wcześniej, w niedzielę 20 lipca, angielski zespół spotkał się z zespołem Columbus Crew, gdzie nadal pracuje Robert Warzycha. Z boiska podobno wiało nudą, WHU łatwo wygrał 3:1. A ja nadal nie mogę znaleźć informacji, czy w spotkaniu wziął udział jeden z moich ulubionych południowoamerykańskich piłkarzy przełomu wieków - Guillermo Barros Schelotto. Co w tym wszystkim ciekawego? Otóż w przerwie mecz grupa 100 fanów Crew starła się z 30 kibicami West Hamu! Dogrywka odbyła się poza stadionem, już po meczu. Felietonista Guardiana retorycznie pyta, czy piłkarski chuliganizm w końcu dotarł do USA. „W końcu”?! Tym nie mniej, zachęcam eksplorację mojej notki z marca o problemach, na jakie natrafiają sportowi fani w Stanach.
Abstrahując na moment, pamiętam przerwy meczów w Polsce i uderzyła mnie różnica kulturowa z Anglią. W Polsce gwizdek sędziego na zejście piłkarzy do szatni uruchamia kibiców. Znudzonych miernotą piłkarzy, chcących (ni mniej ni więcej) własnymi rękoma zadecydować o wyniku spotkania. Stadion wybucha na nowo, tym razem dosłownie. Pałki, gumowe pociski, gaz. Na Wyspach przerwa to czas uspokojenia i wyciszenia. Większość widzów opuszcza trybuny by skorzystać z punktu gastronomicznych, bądź toalet. Ci, którzy zostali, zaczytują się w programach meczowych lub na telebimach oglądają skrót pierwszej połowy. Bijatyk, burd – brak. Może właśnie nowoczesne stadiony są kluczem do ucywilizowania chuliganów i powstrzymania eskalacji przemocy na trybunach? To nie jest obecnie największy problem polskiej piłki (ekhm), ale myśląc o następnych 10 latach infrastruktura to podstawa.
Wróćmy do wydarzeń z ubiegłego tygodnia. Jak podkreśliła brytyjska prasa, Columbus Crew i tak idealnie pasuje na nazwę ekipy chuligańskiej (ang. crew – ekipa, załoga, banda). Ale lokalni fani poszli dalej. Po kasowym przeboju filmu „Green Street Hooligans” za Wielką Wodą (choć początkowo nosił tam nazwę „The Yank”), kibice z Ohio nazwali się... Hudson Street Hooligans! Co prawda o ich wyczynach jeszcze nie słyszałem (a dzieje się, dzieje), ale na spotkanie z „Młotami” byli podwójnie zmotywowali. Po pierwsze, zapewne oczekiwali przyjazdu prawdziwego „Inner City Firm” w ich rodzime strony, po drugie na zachód od Columbus znajduje się małe miasteczko... London. To brzmi niemalże jak mecz derbowy :-)
Sceptycznie podchodzę do ekranizacji komiksowych przygód. Robiło to już wielu, wiele razy. Medialna nagonka, chcąca zapchać kina stadami owiec, mnie zniechęca. A jednak dałem się przekonać samemu sobie, iż może warto dać tym razem szansę. Oj, warto!
Nad samym filmem specjalnie się rozpływać nie będę. Przed wejście do kina byłem świadom, iż nie zobaczę kropli krwi (więcej dzieciaków obejrzy film w USA), a bohaterowie raz po raz bez szwanku będą spadać z 10 metrów. Kompromitować się sugestiami o głębię, społeczne znaczenie, nie ma co. Ciężko wszak na to liczyć oglądając „Batmana”! Przyszła pora nakręcić kolejne przygody kreskowego superbohatera, żeby wytwórnie filmowe mogły zarobić oczekiwane krocie, a gwiazdy zdobyć blask – i tak też się stało. Ale styl naprawdę budzi uznanie.
Potocznie rzecz ujmując, aktorzy nie odwalili chałtury. Chrisa Bale’a i Heatha Ledgera widziałem w wielu filmach. Ale tym najnowszym, muszę przyznać, mnie zdobyli. Pierwszoplanowi aktorzy w niesamowitych kreacjach. Oszczędzę w tym miejscu mojej subiektywnej i niezasłużonej oceny Ledgera przez pryzmat okoliczności jego śmierci. W moim systemie wartości, moment odejścia jest równie ważny, jak styl i sposób życia. Tego się rozdzielić nie da, ani zapomnieć przy ocenie z dłuższej perspektywy.
Tym niemniej, rola Jokera została odegrana per-fek-cyj-nie. Po prostu genialnie. Mój prosty sposób oceny aktora polega na odpowiedzi na pytanie: czy ja bym tak potrafił zagrać? To, co zaprezentował Ledger, uważam za mistrzostwo świata. Szkoda, że kwintesencja jego talentu przyszła na film o Batmanie (to ma zabrzmieć pejoratywnie), a nie ambitniejszej merytorycznie produkcji. Niestety, kolejnej szansy już nie będzie. Oglądając film polecam zwrócić uwagę na mimikę Jokera, jego tiki nerwowe oraz sposób poruszania się. To wszystko, połączone ze złożonymi dialogami oraz charakterystyczną tonacją wymowy, śmiało pozwala wychwalić grę australijskiego artysty.
Za pierwszoplanowymi aktorami świetnie zaprezentowali się weterani światowego kina, grając role drugoplanowe. Gary Oldman, Michael Caine oraz Morgan Freeman przyzwyczaili widzów do gry na najwyższym poziomie i ich „batmańskie” kreacje wydają się stworzone w sposób niemalże naturalny, bez potrzeby zbędnego wysiłku. Książkowe przykłady gry w tle.
Czy warto obejrzeć? Oczywiście. Choćby dla tego uczucia, wychodząc z kina i myśląc o wielkim artystycznym talencie, który się na zawsze zmarnował chcąc wytrzymać nieludzkie tempo współczesnego świata. Pół roku po śmierci, Australijczyk znów jest na ustach widzów. Nie dzięki PR-owi, marketingowi i reklamie, ale talentowi.
Najlepszy film w historii? Nie. To, co grą zdobyli aktorzy, ekranizacja straciła jeszcze „przed startem” – fabułą, charakterem filmu, wymogami licencyjnymi. Tym bardziej szkoda Ledgera.
Przykład przyszedł zza Atlantyku. O poświęceniu piłkarza już pisałem, teraz przyszła pora na ludzi w garniturach z herbem na piersi.
Lot 725 linii American Airlines miał być kolejną, długą, ale spokojną przeprawą przez całe Stany Zjednoczone, z Bostonu do Los Angeles. Ciężko o dłuższą trasę. Na pokładzie Boeinga 757 wśród 151 pasażerów i 7 członków załogi, znajdowała się także ekipa New England Revolution. Piłkarzy z Massachusetts czekała dwa dni później potyczka z Chivas USA, którzy stadion dzielą z LA Galaxy (jakbym nie wspomniał o Davidzie Beckhamie, nikt by tego dalej nie czytał ;P).
Niedługo po starcie z łazienki wyszedł nagi młody mężczyzna. Naturalnie, wzbudziło to uwagę oraz reakcję pasażerów. Craig Tornberg, generalny menadżer Revs, nakazał dziwakowi natychmiast się ubrać. Tajemnicza postać odburknęła „Nie widzę cię, nie słyszę cię”. Do założenia ubrania zmusili go siłą pozostali pasażerowi, odprowadzając ponownie do łazienki, gdzie nadal znajdowała się jego wierzchnia odzież. W kabinie zapanowała konsternacja, ktoś rzucił „Watch out”.
Po 15 minutach szalony pasażer znowu dał o sobie znać. Chciał otworzyć wyjście awaryjne, choć Boeing był na wysokości prawie 10 tysięcy metrów. Pozostali podróżni rzucili się na niego, a pierwsze skrzypce znowu odegrali ludzie z klubu MLS. Do Tornberga przyłączył się trener bramkarzy Gwynne Williams oraz wiceprezes do spraw piłkarzy Michael Burns i razem z kilkoma innymi obecnymi w kabinie przycisnęli młodego chłopaka do fotela. Powiadomiony o wszystkich pilot śródlądował w Oklahoma City, gdzie szaleńca aresztowała policja.
Okazał się nim 22-letni Justin Sones z Huston. Były utalentowany linebacker z Hudson High School stracił poczytalność. Choć próbował otworzyć drzwi awaryjne, jego plan był z góry skazany na niepowodzenie. „Emergency exit” można odbezpieczyć tylko wówczas, kiedy samolot jest w spoczynku, na powierzchni ziemi lub wody. Takie są zabezpieczenia. FBI nie wypowiedziało się, czy Sones był pod wpływem narkotyków bądź alkoholu, ale nie można tej opcji wykluczyć.
Revolution zremisowali z Chivas 1:1, co wyeliminowało gospodarzy z dalszej fazy SuperLigi. I choć piłkarze z Nowej Anglii zagrają w półfinale tych rozgrywek, mnie nadal martwi brak Taylora Twellmana. Choć już wspominałem o tym ostatnio.
Pogrzebałem trochę w necie i znalazłem wywiad z Tornbergiem z 2005 roku (profesjonalna rozmowa o planach do realizacji, imho ciekawe) oraz oświadczenie Revolution odnośnie incydentu w samolocie. Dla ciekawskich.
Za kilka chwil zaczyna się mecz All-Star MLS przeciwko West Hamowi, ale o wpływie „Młotów” na rozwój soccer w Stanach napiszę w jednej z kolejnych notek. Jest o czym!
PS. Do Ligi dołączą kolejne dwa nowe miasta od 2011!
Mając okazję wrócić ostatnio do polskich tzw. wydawnictw opiniotwórczych, po długiej przerwie na nowo mogłem zbudować swoje zdanie oraz reputację o nich. Wszystkich tutaj nie będę omawiał, aczkolwiek bardzo negatywnie zaskoczył mnie „Newsweek Polska”. Spodziewałem się więcej.
Tym nie mniej, „Newsweeka” obroniły w moich oczach dwa wywiady, które opublikowano w numerze 28. z 13 lipca. Wywiady, dość stwierdzić, że świetne.
Profesor Wilhelmina Wosińska z Arizona State University oraz Szkoły Wyższej Psychologii Społecznie w Warszawie opowiadała o job hoppingu. Ta konformistyczna postawa współczesnych pracowników zmusza wręcz do nielojalności wobec pracodawców, co odbija się także na życiu prywatnym i strukturze społeczeństwa goniącego za sukcesem. I choć można odnieść wymierne krótkoterminowe skutki, na długą metę sami strzelamy sobie samobója. Czy można temu jakoś zaradzić?
W tym samym wydaniu Adam Zagajewski opowiadał o roli ojczystego języka w poezji, szczerości oraz otwartości Amerykanów (ciężkie do pogodzenia ze stereotypem, czyż nie?) oraz polskiej prowincjonalności. Skąd się ona bierze i czego się nie nauczyliśmy od Gombrowicza? Rozmowę ze słynnym za granicą polskim poetą i eseistą można przeczytać tutaj. Zachęcam.
„Newsweek” w moich oczach? Mam mieszane uczucia, czy warto wydać 4 złote 50 groszy za blisko 100 stron, mnóstwo przedruków z zagranicznych wydań i tylko dwa ciekawe materiały. I tak znalazłem to potem w Internecie. Choć za to im chwała, niech kasę koszą na reklamach, nie czytelnikach.
Lincoln City jest o krok od podpisania kontraktu z rumuńskim napastnikiem Adrianem Patuleą. Niby historia nie warta opisania, wszak hat-tricki nowym piłkarzom podczas przedsezonowych sparingów się zdarzają. Ale Rumun poświęcił się bardzo, aby szansę tego występu dostać. Jak?
Brat Adriana Patuleay mieszka w Lincoln, 90-tysięcznym miasteczku na północy Anglii. Wychowanek Rapidu Bukareszt, po nieudanych próbach podboju ojczystej oraz saudyjskiej ligi, zdecydował się przenieść na Wyspy Brytyjskie, do Lincoln właśnie. Chcąc kontynuować karierę piłkarską nie było lepsze ku temu okazji niż czwartoligowy (League Two) Lincoln City Football Club. Blisko rodziny i bez wielkiej presji można zarobić parę funtów. Sęk w tym, iż menadżer Czerwonych Skrzatów (the Red Imps) nie widział dla niego miejsca na obozie przygotowawczym. Peter Jackson nie był nawet zainteresowany przetestowaniem 24-letniego Rumuna. A ten się nie poddał.
Podczas jednego z treningów uwagę piłkarzy LCFC przykuł tajemniczy gość, który biegał po bieżni dookoła boiska treningowego. Z nagą dziewczyną na plecach! Ciekawość nie wytrzymała, iż ktoś się w końcu zapytał, co on robi. Patulea spokojnie wyjaśnił, iż pracuje nad przygotowaniem fizycznym, kondycją, ponieważ ciągle liczy na szansę w barwach Skrzatów. Jackson zdecydował się dać mu tą szansę.
W Anglii jest niepisana tradycja, iż w niektórych regionach kraju przed sezonem lokalne zespoły grają między sobą o jakieś trofea, puchary. Forma promocji futbolu, zmierzenia ze sobą zespołów, które często grają w różnych ligach, a także najzwyklejsze przygotowanie do nadchodzącego sezonu. City miało się zmierzyć z United i choć brzmi to jak derby Manchesteru, Lincoln United gra w dopiero ósmej klasie rozgrywkowej w Anglii. Mecz o „Imps Cup” wygrali faworyzowani czwartoligowcy 6:0, a hat-tricka wpakował w drugiej połowie Adrian Patulea. Kibiców ogarnęło szaleństwo, a na zarząd spadła presja utrzymania piłkarza za wszelką cenę. Piłkarza, który do gry zgłosił się sam, niemalże z ulicy. Jackson tłumaczy, iż sprawa jest progresywna i formalności mogą potrwać:
"Adrian is still contracted to a club in Romania so we're currently talking to the FA to see if we can get in touch with his club. We may have to look into the possibility of signing him on loan, but it all depends on his club.
Z którym klubem Patulea jest związany kontraktem? Gdzie wcześniej grał i z jakim skutkiem? Jak on w ogóle wygląda? Na żadne z tych pytań nie znam odpowiedzi. Jednakże poświęcenie jakim się wykazał przy walce o angaż, a także „wejście smoka” do drużyny, może spowodować, iż będzie on atrakcją czwartej ligi w nadchodzącym sezonie. Kto wie, może doczeka się sukcesu na Wyspach na miarę swojego wielkiego rodaka?
Lincoln City FC to bardzo przeciętny klub w historii angielskiej piłki. Nigdy nie grał w najwyższej klasie rozgrywkowej, najczęściej zmagając się na boiskach trzecio- i czwartoligowych. Czerwono-białe paski na koszulkach oraz czarne spodenki to typowe barwy dla klubów z przemysłowych regionów północno-centralnej Anglii, gdzie futbol był ucieczką od bolączki dnia codziennego. W ostatnich latach na mecze na Sincil Bank przychodzi średnio pięć tysięcy widzów, choć klub regularnie broni się przed spadkiem do piątej ligi. Pseudonim Skrzaty, Lincoln zawdzięcza takowemu gardulcowi, wyrzeźbionemu na kolumnie największej w mieście katedry. Często odnosi się tak do piłkarzy klubu, jak i mieszkańców miasta.
Są ludzie piłce nożnej oddani. Nie przeliczają tego na miliony do zarobienia czy sławę do zdobycia. Interesuje ich dobro klubów, których często są fanami. Każdą wiadomość, że którykolwiek z nich chce się rozstać z futbolem, przyjmuję z największym żalem i smutkiem. Simon Jordan ogłosił we wtorek, że chce odejść od sportu. Dlaczego?
Od razu muszę przyznać, że jeżeli jakiś klub zrobił na mnie największe wrażenie, odkąd przeprowadziłem się do Anglii, jest to bez wątpienia Crystal Palace FC. Jednakże klub z południowego Londynu nie byłby tam gdzie jest i nie miałby planów, gdzie chce być, gdyby nie osoba Simona Jordana. Biznesmen, urodzony nieopodal stadionu Orłów, sam zarobił na swój wielomilionowy majątek inwestując w branżę telefonów komórkowych i przed ośmiu laty uratował klub przed bankructwem. Klub, którego barwy reprezentował jako junior i jest fanem po dziś dzień.
Kupując Crystal Palace, obiecał przywrócić jego miejsce w elicie w przeciągu pięciu lat. Gdy kolejni menadżerowie zawodzili, jak to w biznesie, bez wyrzutów sumienia ich zwalniał. Czasami z litości.
„Wolałem, aby Peter Taylor zapisał się w historii klubu jako dobry piłkarz, a nie słaby menadżer.
W ten sposób SJ miał powiedzieć o legendzie Palace, którą zwolnił po 16 miesiącach pracy na SE19. Był czasami szczery aż do bólu, ale założony plan spełnił w cztery lata. Nie zawahał się zaciągnąć do sądu Iana Dowiego, który wcześniej wprowadził klub do Premiership, za okłamywanie przy rozwiązywaniu kontraktu za rzekomym porozumieniem stron. Bezkompromisowo dążył do dobra dla Crystal Palace i w październiku ubiegłego roku zatrudnił na stanowisku menadżera podobnego do siebie z charakteru, Neila Warnocka. Po zaledwie kilku miesiącach wspólnej pracy, klub prawie wrócił do Premier League. Prawie. Ale ostatnie słowo miało zostać powiedziane. Tak też się stało w miniony wtorek, ale z zupełnie innego powodu.
Paczka chipsów
Niedawno w notce „Ronaldo, Blatter, Bostock” Michał Okoński wspomniał o transferze Johna Bostocka z Crystal Palace do Tottenhamu Hotspur. Transferze? To może nie być najlepsze słowo. Młodego piłkarza skaperowali wysłannicy Kogutów, i choć Orły nie chciały oddać swojego piłkarza, panel arbitrażowy FA nakazał zapłacić nowemu pracodawcy 700 tysięcy funtów.
„Bostock był jednym z najlepszych piłkarzych, jakich moja akademia wyprodukowała w ostatnich 10 latach i został sprzedany za paczkę chipsów.
W ciągu ostatnich dwóch lat, o młodego piłkarza wypytywali się przedstawiciele Barcelony, Manchesteru United oraz Chelsea. Jordan żądał za nastolatka 5 milionów funtów. Tym nie mniej, rodzice zawodnika deklarowali wcześniej, że syn z południowego Londynu się nie rusza. Wszak ich dom jest dwie przecznice od Selhurst Park, a cała rodzina kibicuje Orłom. Są dumni, że syn spełnia ich i swoje marzenia, grając dla ulubionego zespołu. W dniu opublikowanie informacji o transferze, nagle zmienili zdanie.
„Nawet przez myśl mi nie przeszło, że gdziekolwiek odejdzie, ponieważ z białek oczu jego ojca miałem powiedziane, że John podpisuje z nami kontrakt, że jest fanem Palace, że jego tata jest fanem Palace, że mają karnety na sezon.
„To wszystko sprowadza się do funtów, szylingów, pensów, jak wszystko w tym żałosnym sporcie.
Prezes zażądał dokładnie 2.2 miliona funtów za transfer piłkarza. Wszak średnia cena piłkarza, który rozegra w barwach Spurs 40 meczów ligowych to kilkanaście milionów. A tyle razy w przeciągu najbliższych 3-4 lat z pewnością Bostock wybiegnie na boiska Premiership. Federacja podtrzymała decyzję o 700 tysiącach.
„Używam słowa skandaliczne. To jest panel imbecyli.
Enough was enough, jak mówią w krajach anglosaskich. Jordan poczuł się ponownie oszukany w piłkarskim świecie, nie dostał żadnego wsparcia, niczego, co mogłoby go zachęcić do inwestowania w młodych graczy i promocję sportu. Zawsze wszak mogła przyjść jakakolwiek piłkarska potęgę i zabrać za bezcen jego największe talenty.
Kolejny cios dostał od kapitana zespołu. Ben Watson, który wszystko, co piłkarskie, zawdzięcza Palace, zażądał możliwości odejścia z klubu. 23-latek wystąpił już w 170 meczach i potrzebuje nowych wyzwań. Co z tego, że to przez jego przestrzelone wapno w Bristolu zespół nie awansował do finału play-offów 2008 i dalej będzie grać w Championship? Majestatycznie bogate QPR, o którym niedawno pisałem, oferuje mu pieniądze, o których CPFC może tylko pomarzyć. Funty, szylingi, pensy.
Pojedynki z Mourinho
Simon Jordan to postać niezwykle barwna i ciekawa, peany pod jego adresem wygłaszałem już w komentarzu pod wspomnianą już notką pana Okońskiego. Choć ma pieniądze, chce prowadzić klub wedle zasad. Szuka piłkarzy, którzy charakterem pasowaliby do jego koncepcji i pozwala im się rozwijać. Gdzie indziej na Wyspach stawia się równie mocno i systematycznie na młodzież? Od czasów Leeds United Davida O’Leary’ego nikt nie może się z Crystal Palace w tej kwestii równać. Ponadto, Jordan jest złotousty. Wszystkie wymienione tutaj cytaty pochodzą z Wikiquote i gorąco zachęcam do ich lektury. Tylko José Mourinho mógłby się z nim równać tupetem i szczerością. Na jego trafne komentarze czekają wszyscy związani ze sportem, rzadko się myli.
Po ośmiu latach wyrzeczeń, 40 milionach zainwestowanych funtów, dziewięciu menadżerach pracujących z klubem, nieobecności na jednym meczu – Simon Jordan chce odejść. Zapewne już mu się nie uda dotrzymać obietnicy o nowym stadionie. Selhurst ma swoje lata, choć nadal dobrze się prezentuje ponad Croydon. Prowizoryczny pokój dla prasy i sala konferencyjna, która w przerwie pełni rolę baru dla fanów, bardzo ograniczona ilość miejsc corporate, brak możliwości rozbudowy, to wszystko wymaga przeprowadzki w inne miejsce. Pojawi się nowy właściciel?
„Spokojnie, przecież nie sprzedam klubu komuś, kto to spieprzy.
Osobiście głęboko wierzę, że Jordan swoje zdanie zmieni i nadal będzie rządził klubem z SE19 w tym samym kierunku, w którym robi to od ośmiu lat. Jeszcze raz gorąco zachęcam do przeczytania jego najciekawszych wypowiedzi (tym razem źródło BBC). Ciekawe materiały o SJ można znaleźć także na youtubie. Aha, jeżeli będziecie mięli okazję, warto zaserwować mu drinka, podać danie lub zaparkować samochód. Opłaca się.
W cytowanym w poprzedniej notce felietonie z „Financial Timesa” pojawiło się nazwisko Luthera Blissetta oraz termin „Rice Krispies”. Dostałem kilka pytań, o co chodzi. Natychmiast śpieszę wyjaśnić te niewiadome.
Rice Krispies to nic innego jak płatki śniadaniowe oparte na ryżu. Jeden z ulubionych śniadaniowych przysmaków mieszkańców Wielkiej Brytanii. Popularne tak za czasów Blissetta, jak i piszącego te słowa. Płatki dorobiły się własnej strony www, piosenki Rolling Stonesów oraz hasła na wikipedii przetłumaczonego nawet na język szwedzki!
Kwestia Blissetta jest znacznie bardziej pasjonująca i każdy szanujący się fan angielskiej piłki z tym nazwiskiem powinien być obyty. Ów urodzony na Jamajce piłkarz to wielka legenda małego klubu, która miała swoje pięć minut na międzynarodowej arenie. Dwukrotnie.
Wychowanek Watford od samego początku wzbudzał zainteresowanie kibiców. Jeżeli nawet nie grą, to z pewnością czarnym kolorem skóry. W latach 70. i 80., kiedy na międzynarodowej arenie dużo do powiedzenia miały Nottingham Forrest oraz Liverpool FC, w kraju panowała istna dzicz. Brutalne zachowania na trybunach były normalne, co też pomagało rozwijać się ruchom skrajnie prawicowym, by nie powiedzieć faszystowskim. W tym wszystkim ciężko było znaleźć miejsce dla czarnoskórego piłkarza, a jednak Blissettowi jako jednemu z pierwszych udało się ciężką pracą przebić na pierwsze strony gazet i usta kibiców.
Piechna angielskiego futbolu?
W barwach podlondyńskich Szerszeni grał we wszystkich czterech najwyższych klasach rozgrywkowych. Grał, strzelał, pomagał awansować. 7 bramek w trzy czwartoligowe sezony, 21 trafień w trzeciej lidze i automatyczny awans na zaplecze ekstraklasy. W międzyczasie piłkarzom z Watford udało się wyeliminować z Pucharu Anglii Manchester United na Old Trafford, a bohaterem był oczywiście Blissett. Dziennikarze coraz chętniej pytali na Vicarage Road o Luthera. W ówczesnej Division Two Szerszenie grały trzy lata, w których napastnik strzelił 40 razy, zawsze przekraczając barierę 10 bramek na sezon.
Do sezonu 1982/83 przystępował już jako piłkarz Division One, gdzie Watford ponownie zaimponowało i uplasowało w środku stawki. Blissett zdobył aż 27 bramek i... angaż do AC Milanu. Rossoneri zapłacili za snajpera 980 tysięcy funtów, bijąc ówczesny rekord transferowy na Wyspach (czerwiec 1983). Plotka głosi, że przedstawiciele klubu z północy Włoch pomylili napastnika Watford z Johnem Barnesem z Liverpoolu. Historia z Ali Dią 13 lat później daje szansę przypuszczać, iż pomyłka Milanu mogła być prawdziwa.
Przygoda we Włoszech trwała niestety tylko sezon, w którym Jamajczyk z angielskim paszportem zdobył pięć goli. Pod tym linkiem można znaleźć skrót mecz z Catanią, i choć Blissett bramki wówczas nie zdobył, był kryty przez... Claudio Ranieriego! Z pobytu we Włoszech w pamięci angielskich dziennikarzy zostaną na pewno przynajmniej dwie wypowiedzi piłkarza: o płatkachKrispies oraz... torze dla psów, kiedy Luther pierwszy raz wszedł na San Siro.
"Blimey, it's a bit different to Watford. Where's the dog track!?
Po nieudanej przygodzie w Mediolanie piłkarz wrócił do macierzystego klubu za 550 tysięcy funtów. W następnych trzech sezonach zdobył ponad 40 bramek, ale ostatecznie Szerszenie spadły do Division Two i zdecydowano się podreperować budżet sprzedażą Blissetta. Kupił go zawsze zakochany w południowym wybrzeżu Harry Redknapp, wówczas menadżer Bournemouth. Czarnoskóry napastnik pokazał, że strzelać nie zapomniał. Pomimo, że były to jedynie boiska drugo- i trzecioligowe, 56 bramek w trzech sezonach budzi uznanie. Co ciekawe, w pierwszym sezonie gry na wybrzeżu, wiele bramek padło po podaniach syna bossa, Jamiego.
Missitt!
Przed zakończeniem kariery Blissett pojawił się jeszcze raz w Watford, by dokończyć dzieła w WBA, Bury i Mansfield Town. Klubowo, statystyki ma godne uwagi. 584 meczów i 213 bramek. Wszędzie gdzie się pojawił, zamiast na listę płac, wpisywał się na listę strzelców. Ponadto, do tej pory nikt nie pobił jego rekordu występów (415) oraz bramek (158) dla Watford FC.
Spektakularnie wszedł także na reprezentacyjną scenę, jeszcze zanim kupił go Milan. W pierwszym występie w podstawowym składzie reprezentacji Anglii... wpakował hat-tricka! Co prawda, rywal to był słaby (Luksemburg), wynik i tak wysoki (9:0), a bramki doprawdy szczęśliwe. (Dwie z nich można obejrzeć w filmie, do którego zaraz odeślę, ale to przy zupełnie innej okazji.) Blissett wystąpił w kadrze jeszcze jedenaście razy, ale bramki strzelić już nie potrafił. W swoim stylu, nagłówki angielskich tabloidów miały rzecz: „Luther Missitt!”
Anarchista
Osoba Luthera zainteresowała włoskich skrajnie lewicowych myślicieli. W czasach prawicowych nacisków na scenie politycznej, postać czarnoskórego piłkarza, który zaliczył nieudany (jedyny) sezon w barwach AC Milan, wydawała się paradoksem, swoistym absurdem rzeczywistości. Projekt Luther Blissett ogarną włoskich anarchistów, którzy zasłynęli z wydawania książek oraz manifestów politycznych, a także organizacji nielegalnych manifestacji antyfaszystowskich. Każdy z aresztowanych członków tej grupy, jak jeden mąż, mówił, że nazywa się Luther Blissett! Kilkuminutowy filmik o tym, zawierający także słynne bramki przeciwko Luksemburgowi, znajdziecie tutaj.
Po przygodzie z trenerką (m.in. zwolniony z Watford przez Gianlukę Vialliego), Blissett postanowił skupić się na... sportach motorowych. Razem z Johnem Barnesem i Lesem Ferdinandem wspomagają młodych kierowców o afrykańsko-karaibskich korzeniach. Sam Luther podobno przygotowuje się teraz do najbliższego wyścigu Le Mans.
Współczesne kluby piłkarskie wyrzucają w błoto miliony na transfery najlepszych zawodników zapominając o zadbaniu o ich aklimatyzację w nowym otoczeniu.
Co uważniejsi czytelnicy mojego bloga zauważyli zapewne, że lubuję się w czytaniu prasy i żadna gazeta nie zostanie przeze mnie wyrzucona do śmietnika bądź zostawiona w metrze/pociągu/autobusie/na ławce, dopóki, dopóty nie zostanie przeczytana od deski do deski. Zawsze się obawiam, że na następnej stronie jest ciekawy artykuł, który mógłbym przegapić. W ten właśnie sposób skazałem siebie na lekturę weekendowego oraz poniedziałkowego wydania „Financial Timesa”, które wpadły mi w ręce wczoraj. Osobiście uważam, że nie trzeba być ekonomistą, aby ekonomią się interesować dla własnych potrzeb i ciekawości, a FT jest napisane w miarę „normalnym” językiem, choć traktuje często o sprawach niełatwych do zrozumienia dla zwykłego śmiertelnika.
I choć pasjonujących artykułów znalazłem mnóstwo (m.in. problemy kościoła anglikańskiego, 10-lecie pracy redaktora naczelnego „New Yorkera”, czy np. niepodległościowe zapędy Abchazji), oczywiście, że tutaj potraktuję o materiale stricte sportowym. Dział sport w FT to dla mnie nadal niespodzianka, ale tematyka felietonu/komentarza, który chcę przytoczyć, jest oczywiście o pieniądzach.
Simon Kuper wymienia nazwiska wielkich piłkarzy, których sprowadzono do równie wielkich klubów za jeszcze większe pieniądze i... zostawiono na pastwę losu w nieznanych dla nich krajach. Wydawało mi się, że to nie może się zdarzyć we współczesnym futbolu, a jednak.
Ruuda Gullita kupiono do Chelsea w glorii wielkiego zwycięzcy i... zakwaterowano w hotelu w Slough. Kto był w tej miejscowości na zachód od Londynu, wie jak okropną i szarą dziurą te miejsce jest (wersja 18+). I tam właśnie, po prawie 7 latach we Mediolanie, wpakowano eleganckiegoHolendra. Co mógł sobie pomyśleć o Anglii?
Za Nicolasa Anelkę Real Madryt zapłacił 22 miliony funtów, ale ani pensa (a może wówczas już centyma?) na przygotowanie go do gry w Hiszpanii. Na pierwszym treningu miał usłyszeć, aby „opiekował się sobą”.
Autor przytacza też, dlaczego do Premiership wolą sprowadzać słabszych, ale kulturowo podobnych Skandynawów, zamiast znakomicie wyszkolonych i podnoszących poziom ligi Brazylijczyków. Przykład o tym, co spotkało Didiera Drogbę jak trafił na SW6, oszczędzę sobie. Zainteresowani zapoznają się z całym felietonem na internetowych stronach FT.
O podobnej sytuacji, w jakiej znalazł się Gaizka Mendieta podczas pobytu w Lazio czytałem niedawno w cytowanej w poprzedniej notce książce Claudio Ranieriego. Przykładów można mnożyć: Javier Saviola, Michael Owen, Fernando Morientes,... Jak widać, te przypadki nie są odosobnione i kluby naprawdę nie zdają sobie sprawy z problemu.
Toteż myśląc o kolejnych wielkich gwiazdach przeprowadzających się z jednego kraju do drugiego podczas tego, oraz każdego następnego, okienka transferowego należy zastanowić się, czy dostaną wystarczającą szansę, aby móc skupić się na sprawach boiskowych i rozbłysnąć w nowym miejscu pracy.
- Tato, nie mogą, odchodzę! Nie mogę już w tym klubie wytrzymać! Kibice ze mnie drwią, nie mogę liczyć na ich wsparcie. W klubie nie ma już ani ciebie, ani wujka Harry’ego. - Dzwonił Rio, mówił, że David O’Leary może cię zabrać do Leeds. - Jest oferta z Chelsea, będę mógł zostać blisko was, nie opuszczę Londynu. Ich menadżer we mnie wierzy. - Chelsea? Nigdy!
To nie jest wymyślony dialog, ale rozmowa, o której Frank Lampard wspominał w autobiografii „Totally Frank”. Lampard senior to legenda „Młotów”, którzy w latach 80. przebojem wdarli się na salony angielskiego futbolu. Relacje między kibicami obu klubów zawsze były negatywne. Ale młody Frank wówczas miał już to sobie za nic.
Podczas meczu z Aston Villą, 15 marca 1997 roku, pomocnik złamał nogę i ze łzami w oczach został zniesiony z boiska. Na trybunach Upton Park zaczęto się śmiać i szydzić. „Wreszcie od niego odpoczniemy” – kto powiedział i zaczęto powtarzać. Pomimo braku doświadczenia, występował często. W jego talent wierzył wujek oraz ojciec chrzestny Harry Redknapp, który był wówczas menadżerem West Hamu. Według kibiców tego klubu, właśnie dzięki rodzinnym koniugacjom Lampard junior miał zagwarantowane miejsce w pierwszej jedenastce. Mięli mu to za złe. Wspomnienia o marcowym popołudniu i reakcji z trybun nadal leżą głęboko w świadomości piłkarza. Z klubu nie odszedł tylko dzięki namowom ojca i wujka. Kiedy w listopadzie 2000 roku do Leeds sprzedano jego przyjaciela, Rio Ferdinanda, a w kilka miesięcy później zwolniono z klubu także Redknappa wraz z Lampardem seniorem (obaj fot. obok), utalentowany piłkarz wiedział, że na niego też przyszła kolej.
Chelsea zdawała się być perfekcyjnym miejscem na grę. Miniony sezon zaczęła od zdobycia Tarczy Dobroczynności (ówczesna nazwa Tarczy Wspólnoty), właśnie dokończono renowację stadionu, nie żałowano pieniędzy na nowych piłkarzy, regularnie grano w europejskich pucharach, a menadżer od początku zapewniał, iż pozwoli się piłkarzowi dalej rozwijać. Pstryczek w nos dla fanów West Hamu też można było dać.
14 czerwca 2001 roku kluby oficjalnie doszły do porozumienia i Frank Lampard Junior oficjalnie stał się piłkarzem Chelsea. Na SW6 przeszedł za sumę 11 milionów funtów.
Pierwszy gol przyszedł już w przedsezonowym meczu przeciwko Northampton Town. Dziewięć bramek dla kadry U-21 (więcej zdobyli tylko Alan Shearer i Francis Jeffers) to nie był przypadek. Sezon 2001/02 na dobre się jednak nie rozpoczął, a Lampard już dostał czerwoną kartkę, na dodatek przeciwko Tottenhamowi. Była to pierwsza i jedyna czerwona kartka dla tego piłkarza w barwach Chelsea. Historię zaczął na dobrze pisać 13 października owego roku. Od tamtego dnia, Lampard zagrał w 164 kolejny meczach Premiership. Rekord Wayne’a Bridge’a za czasów gry w Southampton został pobity.
Co się działo potem, wszyscy doskonale wiemy...
W książce „Proud man walking”, Claudio Ranieri szczególowo podsumował ostatni sezon pracy na Stamford Bridge opisując przemiany w Klubie pod administracją Romana Abramowicza z punktu widzenia menadżera. Śmiało mogę napisać, że o trzech piłkarzach wypowiada się inaczej, niż o innych: Gianfranco Zoli, Johnie Terry’m oraz Franku Lampardzie. I choć jego relacje z tymi zawodnikami można wywnioskować raczej po niuansach i drobnych komentarzach, znalazłem kilka większych fragmentów o pomocniku z numerem osiem na plecach. Tłumaczenie mojego autorstwa.
"[...] Zwłaszcza doceniam przygotowanie Franka przed meczem, dzięki któremu zawdzięcza swój postęp. Przeobficie obdarowany, Lampard stał się piłkarzem o międzynarodowej jakości, ponieważ posiadał talent, poświęcenie do ciężkiej pracy oraz wolę doskonalenia. Wszystko zależało od niego. Z mojej strony, kiedy się pierwszy raz zobaczyliśmy, powiedziałem mu, że ofensywnie jest w porządku, to co pokazał w West Hamie mnie zadowala. Obszar, gdzie musi jeszcze zrobić postęp, to gra obronna. On najchętniej podążyłby za naturalnym instynktem, który zachęca go do włączenia się do ataku, a jego poczucie timingu jest perfekcyjne. Ale często się zapędzał i zapominał o defensywie, co mnie złościło. Wyjaśniłem mu, że będąc ciągle z przodu, traci element zaskoczenia w swojej grze, a to był czynnik decydujący przy kontrataku.
"[...] W poprzednim sezonie zwykłem grać nim na prawym skrzydle, ale raz po raz dryblował w stronę środka boiska zakłócając balans drużyny. Lecz w tych rozgrywkach, jak po sznurku fenomenalne występy oraz gole, błogosławienie zmusiły mnie do grania nim w środku pomocy. Jedynym problemem dla mnie stała się kwestia: jak dać mu odpocząć? Niemalże wszyscy obserwatorzy byli zgodni, że Lampard to najbardziej witalny zawodnik nie tyleż zespołu, ale całej Premiership. Przyznaję im rację, bowiem nie było przypadku w tym, iż rozegrał więcej minut na boisku niż jakikolwiek inny piłkarz w sezonie. Wiedziałem, że muszę dawać mu odpocząć, ale z tymi wszystkimi kontuzjami w linii pomocy, jakże miałbym go nie wystawiać?
"[...] Dumny z wprowadzenia do zespołu Lamparda i Terry’ego? Duma jest czymś normalnym, ale trener jest postacią niemalże ojcowską, która do każdego mówi w ten sam sposób i chce rozwijać umiejętności każdej jednostki dla wspólnego dobra. A reszta zależy właśnie od indywidualnych charakterów piłkarzy. John Terry oraz Frank Lampard byli czołowymi piłkarzami zanim zaczęli pracować ze mną. Może to ja byłem tym, którzy dostrzegł te talenty pierwszy, zanim ktokolwiek inny i pozwoliłem im się rozwijać. Zawsze będę śledził ich rozwój i miał do nich nieco delikatniejsze podejście, jako że stali się częścią mnie.
Włoski szkoleniowiec swoje słowa o angielskim pomocniku powtórzy już jako szkoleniowiec Juventusu. Jak widać, nie tylko José Mourinho może się ciepło pod jego adresem wypowiadać. Mogę nawet i ja!
Po siedmiu latach gry na Stamford Bridge i ponad 300 meczach zazwyczaj o wielkie stawki, przyszła pora odpowiedzieć na pytanie: Co dalej? Co inny klub może ci dać, czego nie da(ła) Chelsea? Frank, be frank!
W przeciągu ostatniego tygodnia Roman Abramowicz ponownie pojawił się na łamach prasy. W błędzie są jednak ci, którzy sądzą, iż poniższa notka będzie traktować o sadze z Frankiem Lampardem czy nowych wzmocnieniach Felipão Scolariego. Brukowy charakter notek nie na tym blogu. O dwóch dziełach sztuki już zapewne słyszeliście, teraz pora na część dalszą.
Tydzień temu rosyjski oligarcha nie dał się przekonać nowemu prezydentowi i zrezygnował z funkcji gubernatora Czukotki. Ta najbardziej oddalona na wschód prowincja Federacji przeżyła podczas ostatnich ośmiu lat rządów Abramowicza istny „złoty okres”. Obecny właściciel Chelsea wpompował w ten region ponad miliard funtów, budując szpitale, szkoły, nową infrastrukturę, a także międzynarodowe lotnisko, które chociaż wydajne, nigdy się nie zwróci. Filantropiczna postawa Romka przyniosła pomoc tym, na których nawet rubla nie chciał wydać rząd. W latach 2000-2006 średnie miesięczne zarobki na osobę wzrosły ze 100 funtów aż do 500!
Bezcenny przyjaciel
Już w późnych okresach 2006 roku Abramowicz zasygnalizował chęć rezygnacji, ale ówczesny prezydent Wladimir Putin nakłonił magnata, aby wstrzymał się ze swoją decyzją aż do momentu, kiedy władza na Kremlu zostanie przekazana w kolejne ręce. Obaj panowie początki swojej współpracy politycznej datują na połowę lat 90. i to właśnie dzięki Putinowi Roman jako jedyny oligarcha bez szwanku przeszedł przemiany w nowomilenijnej Moskwie. W dwa miesiące po zaprzysiężeniu Dmitrija Miedwiediewa na trzeciego prezydenta Federacji Rosyjskiej, Abramowicz zrezygnował ostatecznie z gubernatorstwa Czukotki. Hollywoodzkiego wzorca Ronalda Reagana naśladować nie chce, bowiem rzucenie politycznego wyzwania Putinowi zazwyczaj kończy się w łagrze.
Wszelkim osobom chcącym zagłębić się w polityczno-biznesowej przeszłości Abramowicza gorąco polecam fachowo napisaną książkę „Miliarder znikąd”. Moja recenzja (dziś świętuje drugie urodziny) tutaj. Polecam!
Rosyjska legenda rugby
Burzliwy początek ubiegłego stulecia zmusił carską arystokrację do ucieczki przed bolszewikami z Rosji. Urodzony w Sankt Petersburgu książę Alexander Obolensky wychował się w hrabstwie Derby, ale sławę zdobył dopiero grając w rugby dla oksfordzkiego college’u Brasenose. Biegając po skrzydle z piłką był nie do zatrzymania i szybko zadebiutował na legendarnym Twickenham. Cóż to był za debiut! W wieku zaledwie 19 lat Rosjanin zaliczył dwie udane próby i walnie przyczynił się do pierwszego w historii zwycięstwa Anglików nad nowozelandzkimi All Blacks. Był rok 1936.
Obolensky ze świetnymi wynikami ukończył prestiżową uczelnię, kończąc słynny kurs PPE (politics, philosophy, economics – o szczegóły zajęć proszę pytać Radka Sikorskiego). Karierę młodego rugbisty przerwała i ostatecznie zakończyła wojna. 29 marca 1940 roku, podczas zajęć ćwiczebnych na Martlesham Heath nieopodal Ipswich, jego samolot rozbił się podczas lądowania.
W Norfolk o znanych bohaterach się nie zapomina, swoje pomniki mają już sir Bobby Robson oraz sir Alf Ramsey. Po latach postanowiono także docenić młodego Rosjanina, który rozkochał w sobie angielską prasę i zginął w mundurze RAF. Dotychczasowe fundusze na pomnik zebrano nadzwyczaj szybko. Anonimowy biznesem przekazał 20 tysięcy funtów, pięć tysięcy dało Rugby Football Union (Angielski Związek Rugby), a kolejne pięć – Abramowicz. Około 300 donacji zostało wręczonych w formie mniejszych sum, głównie od współtowarzyszy księcia Alexandra lub ich wdów. W sumie samorząd Ipswich dysponuje już kwotą 40.000 funtów.
Pamiętać o swoich
Warto zaznaczyć, że Roman wielokrotnie wspierał finansowo bądź patronatem rosyjskie imprezy w Wielkiej Brytanii. Wystawy, galerie oraz „Rosyjskie dni”, zwłaszcza organizowane w Londynie bądź okolicach, były odwiedzane przez Abramowicza oraz jego świtę. I choć pięć tysięcy funtów z majątku sięgającego dwanaście miliardów procentowo wielką sumą nie jest, liczy się gest i pamięć o rodaku.
W tym miejscu chciałbym wszystkim zarekomendować twórczość Josepha Conrada oraz brytyjskie towarzystwo jego sympatyków. Dużo okazji ku temu nie mam, więc tą należy wykorzystać. W to (link2) miejsce też warto przynajmniej raz pójść. Tyle mogę teraz.
Wpisów zainicjowanych jednym przypadkowym zdjęciem nie lubię, ale mam dobry pretekst: szukałem komentarzy do jedenastki gwiazd MLS! Otóż 7 lipca w Toronto komisarz ligi Ivan (wygląda jak Groźny) Gazidis ogłosił jedenastkę piłkarzy, którzy zebrali największą ilość głosów w internetowym głosowaniu (czyt. nie byli najlepsi, ale najpopularniejsi). Kolejnych pięciu rezerwowych dobierze trener Steve Nicol i taki zespół zagra 24 lipca w Toronto przeciwko drużynie West Hamu United. Warte przypomnienia, że dwa lata temu zaszczytu gry przeciwko All-Star MLS dostąpili piłkarze Chelsea (a może odwrotnie?).
Tym nie mniej, tegoroczne głosowanie wygrał nie David Beckham (ha! zaskoczeni?), a jego klubowy kolega i znany w LA niemalże jak Kobe Bryant, Landon Donovan! Długo prowadził i tuż za nim uplasował się... oczywiście, że Beckham ;-) Aby dopełnić formalności, trzeci na pudle zameldował się Cuauhtémoc Blanco, który przeszło 10 lat temu po raz pierwszy zaszokował świat w meczu z Koreą Południową "cuauhtemiñą" i pojawił się w popularnej świadomości piłkarskiej. Tegoroczna nominacja niczym prezent na jubileusz.
Cała jedenastka (3-4-1-2) wygląda następująco: Reis - Parkhurst, Hejduk, Conrad - Beckham, Blanco, Joseph, Kljestan - Rogers - Donovan, Cooper
Miło widzieć aż trzech piłkarzy z New England Revolution, a zwłaszcza Shalrie Joseph. Ten znakomity pomocnik urzekł mnie swoją grą od mecz z Chivas USA przed dwoma laty, na którym miałem przyjemność być, i miło mi obserwować wzrost jego popularności także w świadomości masowej. Brakuje mi strasznie w tej drużynie Taylora Twellmana, ale wina w tym jest doprawdy niczyja. Taylor od listopada [sic!] nie gra z powodu kontuzji i zaczynam się obawiać o dalszą karierę tego snajpera. W jego miejscu pojawił się Kenny Cooper z Dallas. Nazwisko tego napastnika na moim pulpicie jest od kilku miesięcy i systematycznie przypomina mi, aby zebrał o nim trochę więcej materiałów i napisał jakiś artykuł do iGola. To jest jeden z tych graczy, który z piłką przy nodze ma straszny ciąg na bramkę, a nawet jeżeli nie ma futbolówki – wie gdzie ta spadnie. Ponadto, szlifowali go w Manchesterze United.
Jeżeli ciekawostek byłoby Wam mało: portal Yanks Abroad opisując przebieg kariery Jimmy’ego Conrada wspomniał niemalże o wszystkim, ale zapomniał o jedynym epizodzie, kiedy ten obrońca grał za granicą (Yanks ABROAD jakby nie było). Nawet nie chciałoby mi się tego wspominać, gdyby tym jedynym zagraniczym klubem nie był w 2000 roku... polski Lech Poznań! Ot, ciekawostka.
Pora kończyć posta i wrócić do tytułowego zdjęcia. Przeszukując portale z Bostonu i newsy związane z Revs, natrafiłem na tą właśnie fotkę przedstawiającą legendarnego Manny’ego Ramireza podczas mecz z Minnesotą Twins (oczywiście, że Bosox wygrali!). Całą historię przytacza Boston Herald, a mnie wcale nie interesuje z kim gracz Czerwonych Skarpetek rozmawia, ale czy brakującą literką jest O czy U?
Chelsea szerzy propagandę wśród rosnącej rzeszy fanów. To było oczywiste. Tym nie mniej, lepiej jest zaprezentować głos z wewnątrz na poparcie takich słów, aby po prostu zostać potraktowanym poważnie. Otóż „ktoś” pracujący dla wydawnictwa publikującego programy meczowe, „Chelsea Magazine”, materiały dla strony internetowej oraz klubowe roczniki napisał jak to wygląda od środka. I dobrze się stało. Jako członek klubu dostaję prenumeratę miesięcznika, ale przejrzenie go zajmuje mi około 5-10 minut, choć stron ma ponad osiemdziesiąt! Z zażenowaniem widzę kolejki do budek z programami meczowymi, które kibice kupują z przyzwyczajenia (oni mówią: tradycji), aniżeli dla potrzeby dowiedzenia się, co faktycznie chce przekazać menadżer oraz kibic.
Gorąco zachęcam do przeczytania i przemyślenia wpisu, który znalazłem na Pitch Invasion. Autor artykułu „Inside Chelsea’s Propaganda Machine” przeklina szansę pracowania dla ukochanego klubu i piętnuje zachowania, których nie może zaakceptować jako kibic. Z drugiej strony, jako fan (niewolnik własnej pasji?), nie może pozostawić miejsca, o którym marzył. Sytuacja patowa i podcinająca skrzydła. Zarazem nauka dla takich jak on czy ja, że jeżeli chce się pracować w sporcie należy albo mieć duży dystans do wszystkiego, bądź nie mieć dużo wspólnego z ulubionym klubem, jeżeli będzie się na końcu „łańcucha pokarmowego” w firmie (kiedyś nazywali to klubami właśnie). Można być najbliżej pasji, ale w tym samym czasie najdalej. Można chcieć coś zmienić, ale nie móc do tego uprawnień. Można siedzieć po drugiej stronie ściany pokoju Petera Kenyona, ale słyszeć mniej niż gość w pubie oglądający Sky Sports News.
Oprócz żalów oraz złości autora, należy też spojrzeć na sprawę głębiej. Kto próbuje zmanierować fanów Chelsea? Dlaczego? Nazwisko, jakie się naturalnie narzuca, to wspomniany już Kenyon, który dokonał tego z fanami Manchesteru United. Młody Pete w 1968 roku był na Wembley i świętował zwycięstwo ManUtd na Wembley w finale Pucharu Europy. Jako mieszkaniec z Wielkiego Manchesteru (tak geograficznie nazywa się ten obszar) regularnie bywał na Old Trafford, śpiewał piosenki, chodził do pubów Mancs. Poprzez błyskotliwą karierę w Umbro, trafił na dyrektorskie stanowisko w United i doprowadził do zapełnienia:
trybun fanami-turystami bądź fanami-biznesmenami,
klubowych kas pieniędzmi.
Mało jest osób, które potrafiłyby tak zaprzedać swoją duszę priorytetom marketingowo-finansowym (kapitalistyczny Diabeł) kosztem współ kibiców. Dlatego Kenyon był na pierwszym miejscu listy kandydatów na dyrektora zarządzającego Klubem. Od kiedy mamy nowego CEO, baza fanów Chelsea na świecie powiększyła się [uwaga] ponad pięciokrotnie, a kilkunastokrotnie wzrosła rozpoznawalność marki CFC. W cztery lata. Możliwe? Tak, ale tylko pod rządami Kenyona!
Dlatego też, myśląc o „Niebieskiej rewolucji” na SW6, Peter Kenyon i José Mourinho to bez wątpienia dwa największe transfery administracji Romana Abramowicza. Jedynie Petr Čech oraz Claude Makélélé z grona nowym piłkarzy na stałe wpłynęli na wygląd rdzenia zespołu. A tam już swoje miejsce mięli Frank Lampard oraz John Terry. I choć Daily Telegraphkwestionował, czy to Kenyon powinien był odbierać medal w Moskwie jako przedstawiciel klubu, ja nie mam wątpliwości – tak.
Po pięciu latach Romka w Klubie nadal można jednak mieć tak samo mieszane uczucia, jak w tamte lipcowe popołudnie, kiedy wybuchła wiadomość o jego przyjściu na Stamford Bridge. Ale wszystkiego mieć nie można, coś kosztem czegoś innego. Puchary, sukcesy, piłkarskie mocarstwo, czy duży klub w niższych ligach (vide: Leeds Utd)? Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, dlatego patrząc na wszystko z dalszej perspektywy (czasowej, nie geograficznej) należy niektóre nowe dla nas aspekty zaakceptować. I współczuć romantykom uwięzionym w złotej klatce pasji jak autor cytowanego na początku artykułu.
Większość angielskich mediów wczorajszy finał Wimbledonu nazwała "epickim". Niczym bokserska walka obu tenisistów, która zapisała się w historii. Trwałem przed telewizorem przez ponad sześć godzin [sic!] oglądając niesamowity pojedynek bez wątpienia dwóch najlepszych obecnie zawodników tego sportu. Jakże miałbym nie nazwać tego meczu najlepszą tenisową ucztą jaką kiedykolwiek smakowałem, jeżeli sam Tim Henman mówi o tym finale Wimbledonu jako "the best match I have ever seen"?
Jeżeli wyobrażaliście sobie kiedyś mityczne walki bogów, na podstawie których wielcy tamtych czasów głosili potem swe historie, niedzielna bitwa Rogera Federera i Rafaela Nadala jest ich najlepszych uwspółcześnieniem. Źle przewidziałem w poprzedniej notce porażki i Lewisa Hamiltona, i Nadala, ale jakże miło było się tak pomylić! Jeszcze przed wyścigiem na Silverstone jeden z komentatorów ITV aluzyjnie zapytał, w jakich warunkach pogodowych GP Wielkiej Brytanii ma zostać wygrane przez rodowitego kierowcę, jeżeli nie w typowo brytyjskich? I choć nie brzmi to jak przepis na zwycięstwo, deszcze Hamiltonowi pomógł. Przynajmniej, pozbyć się najgroźniejszych rywali z toru, innym uprzykrzyć życie.
W kilka godzin później byłem świadkiem jeden z najlepszych come-backów (pol. "powrotów"?) w historii sportu. Historia jest pisana przez zwycięzców, więc niewielu będzie pamiętać postawę Federera w tym meczu za 10-15 lat. Ale Szwajcar najzwyczajniej w świecie zaimponował mi jako człowiek, który pomimo niespotykanych dla niego słabości jednego dnia próbował je przezwyciężyć. Wszystko przeciwko niemu, 0-2 w setach, nadchodzący deszcze, głupio zepsute piłki, kibice wspierający Nadala oraz kąśliwie uśmiechający się Björn Borg siedzący w pierwszym rzędzie. Światowy tenisista numer jeden zacisnął zęby i wrócił do walki. Nie bez kozery wygrał pięć tytułów mistrza Wimbledonu, nazywanego po prostu "The Championships", majestatycznie podkreślając jego rolę w tenisie.
Nadal - młody, rzepki, stękający przy każdym uderzeniu, ekstrawertycznie okazując wysiłek oraz Federer - stary wyjadacz, który nie czuje tremy, zna swoje umiejętności i cele, o które gra. Hiszpan pięknie pokreślił podczas ceremonii wręczania nagród, że ten finał nie byłby tak specjalny i nie dawałby mu tylu powodów do radości, gdyby po drugiej stronie siatki nie grał Szwajcar, "the greatest tennis player ever" jak podkreślił wzruszony Rafael. Szczere oraz bezpredensowe uczucia towarzyszyły temu pojedynkowi, który jak żaden inny zasłużył na miano finału wielkiej imprezy.
A ten filmik dla tych, którzy całego meczu nie widzieli - niech żałują.
A teraz coś z zupełnie innej beczki:
Znalazłem dziś bardzo ciekawy blog reportera BBC zajmującego się sprawami krajowymi, Marka Eastona. Lekko napisane, ale z dokładnie postawionymi pytaniami. Polecam wpisy o podstawach Brytanii oraz dwóch samochodach na gospodarstwo. Ciekawe i zaskakujące wnioski, poparte badaniami socjologicznymi.
Imprezy sportowe wszelakiej maści gdzieś jednak muszą zostać rozegrane. Raz na tysiąc lat zdarzy się to w Polsce (vide 2012 rok), ale przecież ważne wydarzenia dzieją się niemal codziennie. Dzisiejszy dzień dla przeciętnego Brytyjczyka będzie normalną niedzielną. Ładna pogoda, GP Wielkiej Brytanii na Silverstone oraz finał Wimbledonu mężczyzn.
To jak mieszkać w mieście turystycznym i przyzwyczajonym do tego faktu, nie doceniać szczęścia, jakie się ma. Szczerze, sam dopiero ostatnio na to wpadłem, myśląc jak się wyrwać gdzieś nad Morze Śródziemne. "Chwila, przecież mieszkam w miejscu, gdzie turyści przyjeżdżają rozkoszować się miastem, widokami i pogodą!" Wszak lato w Brighton naprawdę jest piękne. Podobnie mają Brytyjczycy i wszystko się rozbija o historyczny już imperializm w myśleniu obywateli tego mocarstwa. Tutaj, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, a w piłkarskim języku każdy:
potrafi wymienić pierwszą "jedenastkę" reprezentacji Anglii,
zna cały przebieg kariery Davida Beckhama,
regularnie ogląda Premiership choć się nią nie interesuje,
wymienia ManUtd i Scousers w gronie Top 5 klubów świata,
na angielskich mediach opiera swoją wiedzę.
Jeszcze kilka punktów bym wyliczył, ale choćby ze względu na porę, kolokwialnie się wyrażając, odpuszczę sobie.
I chociaż to nie futbol będzie głównym aktorem dzisiejszego dnia w sportowym świecie, oczy wszystkich fanów będą zwrócone na Wielką Brytanię. Warto tutaj wspomnieć, że przy okazji Grand Prix F1 mówi się nie tylko o Lewisie Hamiltonie (błędne koło, bowiem i tak przegra ze względu na presję lokalnych mediów, które w gruncie rzeczy chcą dla niego dobrze), ale rychłych przenosinach na Donington Park.
Kiedy przeniesiono wszystkie ważne imprezy piłkarskie z Wembley do Cardiff, fani jakoś się z tym pogodzili tylko dlatego, iż było to wyjście tymczasowe. Silverstone to świątynia brytyjskich sportów motorowych, którą teraz trzeba będzie na dobre opuścić. Z winy samych lokalnych organizatorów, co jest wszędzie podkreślane. Trochę ciszej w tle mówi się, że ktoś zainwestował w te przenosiny sporo pieniędzy. Tak czy inaczej, ostatnie siedem wyścigów zawsze wygrywali obcokrajowcy i nie zapowiada się, aby dziś ta passa został przerwana. Jest to najdłuższa taka seria w sięgającej lata 20. ubiegłego stulecia historii GP Wielkiej Brytanii. Porównanie z piłką nożną wydaje się więcej niż oczywiste.
Tymczasem w dwie godziny po rozpoczęciu wyścigu na Silverstone, na Wimbledonie zmierzą się bez wątpienia dwaj najlepsi tenisiści dostatnich lat. I choć w Wielkiej Brytanii mogą kibicowaćRafaelowi Nadalowi jak bardzo tylko może, to Roger Federer jest maszyną do wygrywanie tego turnieju. Widząc zachowanie oraz grę Szwajcara na korcie, wydaje mi się, iż jest to tenisowy odpowiednik wymarzonego piłkarza do drużyny prowadzonej przez José Mourinho. Bez zbędnych finezji, kiedy nie ma takiej potrzeby, wprost do celu - zwycięstwa. Ostatni Brytyjczyk, który wygrał Wimbledon, zmarł w 1995 roku, mając prawie 86 lat. Fred Perry w finale Wimbledonu AD 1936 pokonał gładko Gottfrieda Alexandera Maximiliana Waltera Kurta Freiherra von Cramma (uffff! to jedna osoba, a nie cała rodzina!) z... Trzeciej Rzeszy. Dużo się w międzyczasie na geopolitycznej mapie pozmieniało, a jak o Brytyjczykach w finale naprawdę słyszało już niewielu.
Juventus daje 12 milionów funtów za piłkarza Chelsea. Tak przynajmniej donosi dzisiaj pewien "czerwony tytuł" brytyjskiej prasy. I nie chodzi ani o Lamparda, ani Drogbę czy Ricardo Carvalho. Słowem, żadnego piłkarza Chelsea, którego widzieliście w akcji. Możliwe?! Tak!
Branislav Ivanović trafił na Stamford Bridge w styczniu, za 9 milionów funtów. Liga rosyjska wówczas już nie grała, a serbski piłkarz solidnie sobie odpoczął nie ćwicząc wcale. Nie przeszkodziło to Avramowi Grantowi wyrzucić wymienioną wyżej kwotę w błoto. Od początku było wiadomo, że Ivanović kondycyjnie przygotowany do gry nie jest. Mijały dni, mijały tygodnie, mijały miesiące, minął i sezon, i Grant, a zawodnika z numerem drugim mogli zobaczyć tylko najwytrwalsi fani Chelsea oglądający spotkania rezerw. (W Brenford na Griffin Park, podobno fajna sprawa. Mecze są w poniedziałki, karnetowicze mają wstęp za darmo, postaram się obejrzeć przynajmniej jeden mecz w nadchodzącym sezonie.)
Tak czy inaczej, według Daily MirrorClaudio Ranieri chce wydać na serbskiego piłkarza 3 miliony funtów więcej niż "the Blues", choć nie widział go w akcji od ponad pół roku, ponieważ nie miał takiej okazji. Można? Można! Chelsea zarobi na czysto około dwa miliony funtów (może dwa i pół, nie wiem ile zawodnik dostał przez pół roku na trybunach), nowy menadżer pozbywa się balastu, a klub potwierdza, iż na błędach potrafi się uczyć. Wilstona Bogarde pamięta na SW6 każdy, a w Polsce ostatnio wspomniał go Michał Pol. Z "Gazetowych" klimatów, kwestia kota w worku i Chelsea FC już się wcześniej pojawiła.
O Franku Lampardzie nadal nie piszę. Dziś w Daily Mail pojawiła się informacja, że Lamps odrzucił 4-letni kontrakt za 140 tysięcy funtów tygodniowo. Chce 150. Nijak to się ma do moralnie etycznej postawy. A przykład ostatnio przyszedł zza Atlantyku.
"What can I do for my family with $127 million that I can't do with $111 million?
Postawa Gilberta Arenasa naprawdę jest budująca i daje nadzieję, że z zasadami w sporcie aż tak źle nie jest. Natomiast w Leeds są wściekli po tym, Harry Kewell podpisał dwuletnią umowę z Galatasaray. Podobno nie ma żadnego poczucia wrażliwości. W kwietniu 2000 roku, kiedy on nieskutecznie walczył o finał Pucharu UEFA, dwóch fanów "Pawi" zostało zasztyletowanych na ulicach Stambułu. Sympatyczny Australijczyk na Elland Road mile widziany już nie jest. Ale o tym znowu doniósł jakiś brukowiec...