19 Aug 2008

Reżyserskie "Next level"

Możecie powiedzieć, iż to już passée. Zaiste, faktycznie jest.

Genialna reklama Nike o karierze młodego piłkarza była hitem prawie trzy miesiące temu. Ale dopiero dziś znalazłem na youtube'ie jej wersję reżyserską! Czyli to, na co fani kinowych produkcji zawsze czekają najbardziej.

Trwająca już trzy minuty reklamówka telewizyjna, a w niej więcej WAGsów, rodzina, sportowe samochody, treningi i dłuższe mecze. Warto, tym bardziej iż ma jedynie 170 tysięcy wyświetleń, porównując z 2,5 milionami wersji dwuminutowej. Miłego oglądania!

Wengerowska hipokryzja

Ta notka mogła powstać już dwa tygodnie temu, ale dałem menadżerowi Arsenalu szansę. Szansę zachowania się z klasą i uderzenia się w piersi. Nie skorzystał, więc mogę pisać.

Arsène Wenger widzi tylko jedną rzeczywistość, w której Arsenal jest zawsze dobrym bohaterem, a każdy inny przeciwnik - złym. Przykładów można mnożyć, ale jeden szczególnie mnie irytuje, bowiem chodzi o zdrowie innych ludzi oraz odbieranie im możliwości wykonywania zawodu piłkarza. Brutalne wejścia oraz kontuzje.

W niedzielę 11 sierpnia 2002 roku Arsenal grał z Liverpoolem o pierwszą po zmianie nazwy Tarczę Wspólnoty. Już w piątej minucie ostrym wślizgiem Patricka Vieirę z murawą zrównał Steven Gerrard. "Kanonierzy" mecz ostatecznie wygrali, ale złość na pomocnika Liverpoolu Wengerowi po ostatnim gwizdku sędziego nie minęła:
"Bezmyślny rzeźnik! Mógł złamać nogę Patrickowi! Powinien dostać czerwoną kartkę!
Jest 25 lutego 2007 roku i znowu jesteśmy w Cardiff. Tym razem rywalem Arsenalu w finale Pucharu Ligi jest Chelsea. Kapitan "the Blues" John Terry nurkuje po piłkę, ale kopniakiem w głowę powstrzymuje go Abou Diaby. Terry traci przytomność, choć wielu ludzi straciłoby życie. Przez ponad pięć minut trwa akcja ratunkowa na boisku. W miejsce defensora Chelsea musi wejść Mikel John Obi. W dogrywce na nigeryjskiego pomocnika rzuca się Kolo Touré. Zaczyna się wielka bijatyka, w której nie brakuje bezwzględnych uderzeń i ciosów. Wylatuje dwóch Kanonierów i jeden Niebieski. Co na to Wenger:
"To nagle wybuchło. To było dziwne, ponieważ nie odzwierciedla jakości meczu. Nie jestem pewien czy sędzia wyrzucił właściwych piłkarzy, ale cóż. Kolo jest zazwyczaj bardzo spokojny, ale został pociągnięty w dół, a piłkę odkopnięto. Następnym razem musimy zachować zimną krew i więcej nerwów. Jestem dumny z występu mojego zespołu.
Zespoły spotykają się przeciwko sobie na Emiratach, w grudniu 2007 roku. Arsenal przeważa, ale nie może przejść dowodzonej przez Johna Terry'ego obrony. Kiedy kapitan Chelsea chce spokojnie rozprowadzić piłkę pod swoim polem karnym, wślizgiem wyprostowaną nogą atakuje go Emmanuel Eboué. Nawet nie mierzył w piłkę. Terry próbuje grać dalej, ale ból po złamaniu kości śródstopia jest zbyt silny. Na boisko wchodzi Tal Ben-Haim, którego kilkanaście minut później ośmiesza William Gallas i strzela zwycięską bramkę. Wenger:
"To nie był zamierzony faul mający na celu wyeliminowanie Terry'ego.
Minął rok i na murawie St. Andrew's zwija się Eduardo da Silva. Spóźniony Martin Taylor wszedł prostą nogą w napastnika Arsenalu. Nieobyty z Premier League i pełnym walki o każdą piłkę angielskim futbolem zawodnik nie zdążył uciec. Widząc otwarte złamanie, brazylijski Chorwat zemdlał i siedem minut minęło, zanim gra została wznowiona. W swoim stylu, plując jadem i nienawiścią, tak oto rzekł francuski menadżer po meczu grzebiącym mistrzowskie szanse:
"Ten gość nie powinien już więcej grać w piłkę! To się sprowadza do pomysłu, iż chcąc zatrzymać Arsenal musisz ich kopać, i taka historia w końcu musiała się zdarzyć. Zbyt wiele razy piłkarze nie są karani za brutalne wślizgi. To jest nie do zaakceptowania. Jeżeli to ma być futbol, lepiej to przerwać.
Minęło zaledwie pół roku od tamtego wydarzenia, więc jest ono w pamięci nadal świeże. 3 sierpnia Arsenal podejmował Real Madryt w towarzyskim Emirates Cup. Słynący już z ostrej gry Diaby wchodzi w Wesley'a Sneijdera dwoma nogami. Choć to mecz towarzyski, Francuz chce się upewnić, iż skutecznie przerwie akcję "Królewskich". Ścina Holendra jedną nogą, drugą wykręca mu nogę. Sneijder jest znoszony z boiska na noszach z poważnie uszkodzonym kolanem i łzami w oczach. Najwcześniej wróci na boisko pod koniec listopada.

Wenger wydarzenia nie komentuje. Nie skomentował do dziś, choć codziennie śledzę wszystkie informacje wypływające z obozu "Kanonierów". Po meczu wypowiedział się nawet o Garethcie Barry’m. Za głupotę swojego piłkarza w meczu towarzyskim można było po prostu przeprosić. Ale wówczas straciłby już swoją hipokryzję. Wengerowską hipokryzję.

A teraz "najlepsza" historia. Znajdźcie pięć różnic między atakiem Taylora na Eduardo, a wślizgiem Diaby’ego w Grétara Steinssona.
Więcej możecie poczytać w tej notce oraz tym artykule Daily Mail.

Następnym razem pisząc o Arsenalu spróbuje zdjąć niektórym klapki z oczu i wyjaśnić, jaki jest prawdziwy powód braku poważnych transferów do klubu z północy Londynu i dlaczego po tym sezonie "Kanonierzy" nie zameldują się w pierwszej czwórce.

17 Aug 2008

Portsmouth FC na własne oczy

Wreszcie mogę ich zjechać. Czekałem bity tydzień, od meczu o Tarczę Wspólnoty. Oglądałem go z dużym zaciekawieniem i się bardzo zawiodłem, głównie z powodu postawy Portsmouth. Odniosłem wrażenie, iż zespół z południa Anglii grał bojaźliwie, bez wiary, a wybór wykonawców rzutów karnych można był nazwać tylko frajerskim.

Ale zrównać Portsmouth z ziemią nie mogłem z uwagi na ligowy mecz na Stamford Bridge. Może Harry Redknapp szukuje coś ekstra na rozgrywki ligowe? Może inauguracja sezonu na Wembley to przykrywka przed ligowy startem? A co, jak Pompey w Londynie wygrają i moje prognozy zostaną boleśnie obalone łącznie z czteroletnią passą meczów u siebie bez porażki?

United po raz drugi z rzędu nie wygrało Tarczy Wspólnoty, ale przegrał ją przeciwnik. Byłem wówczas rok temu w nowej mekce angielskiego futbolu i do tej pory serce mnie boli myśląc o tamtej porażce w karnych. Przy całym szacunku do José Mourinho, nie wiem na jakiej podstawie ustalił wówczas egzekutorów. Redknapp poszedł jeszcze dalej, krzywdząc siebie, owych piłkarzy oraz fanów. Lassana Diarra boi się odpowiadać na pytania dziennikarzy, a co dopiero wykonywać rzuty karne!

Bardzo byłem zniesmaczony drogą, jaką Portsmouth zdecydowało się przegrać tamten mecz. Nie mięli tego czegoś, co odróżnia zespół średni od walczącego o najwyższe cele. Nie mięli i dziś przeciwko Chelsea.

Filozofia: „dośrodkowanie na Petera Croucha, zgranie głową do Jermaina Defoe i strzał” jest tępa jak pewien szczyt w Karkonoszach. Nikogo nie zaskoczy, ale dopracowana może stworzyć sytuacje bramkowe. A przeciwko słabym obrońcom nawet bramki. Ale w Chelsea słabych obrońców teraz nie ma. Ostatniego sprzedaliśmy do Manchesteru City. Na prawej obronie o miejsce walczy dwóch piłkarzy kadry Portugalii, a na lewej – Anglii. W środku niepodzielnie królują John Terry oraz Ricardo Carvalho, a w każdej chwili zastąpić ich jest gotów Alex. O Petrze Čechu w bramce nie wspomnę, choć jego powrót do wielkiej formy jest imponujący. Czech był znowu absolutnie pewny przy każdej interwencji.
W ataku Pompey byli nudni niczym muzyka młodego Lou Reeda, a wspomniany duet snajperów nie był wspierany przez kolegów. Diarra miał się zrewanżować byłemu klubowi za mało minut na boisku, a raz po raz przegrywał walkę w środku pola.

O ironio, pozytywnie chciałbym ocenić defensywę zespołu Redknappa, pomimo aż czterech straconych goli. Chelsea w większości akcji na połowie rywala włączała siedmiu-ośmiu zawodników, przez co defensywa Pompey musiała naprawdę dużo biegać i równo się przemieszczać. Pomimo tego, wielokrotnie umiejętnie zakładali pułapki ofsajdowe, zmuszając „the Blues” do dłuższych i niecelnych podań. Większość wyjść na czyste pozycje w drugiej połowie kończyła się uniesioną chorągiewką bocznego arbitra.

Widowisko miało do zaoferowania znacznie więcej, ale trzy bramki zrobiły swoje i było pozamiatane (ang. done and dusted). Druga połowa emocji nie przyniosła, choć uderzenie Deco może zapaść w pamięci. Ale i tak do debiutanckiego gola wszechczasów (de facto strzelonej na tą samą bramkę) jej daleko. Szkoda, że Luis Felipe Scolari nie zdecydował się wpuścić na boisku młodego Franco di Santo. Internetowi fani Jacka Wilshere’a mogliby wówczas przycichnąć. Ale o Arsenalu będzie szerzej już wkrótce.

Wszystkich myśli przekazać tutaj nie jestem sposób, nowy sezon przyniósł mi wiele „ciekawskich” pytań. „Dlaczego ze stadionu usunięto wszystkie bannery reklamowe, oprócz tych cyfrowych dookoła murawy?”, „Dlaczego na Matthew Harding Lower desygnowano 10 razy więcej stewardów do pilnowania po ostatnim gwizdku, aniżeli każdą inną trybunę?”, „Dlaczego jedynie skybox Romana Abramowicza był zajęty podczas meczu?”, „Dlaczego słynni z dopingowania kibice Portsmouth byli cały mecz tak cicho?”, „Czy ironiczna piosenka Lou Reeda o iluzji (heroinie) to najlepsze dźwiękowe podsumowanie zwycięstwa?”. Pytania mógłbym mnożyć, a opis dzisiejszego meczu wydłużyć do bardzo nudnych rozmiarów, ale nie ma takiej potrzeby. Zakończę tak, jak organizatorzy dzisiejszego meczu. A Wy sami możecie poszukać odpowiedzi na ostatnie wymienione tutaj pytanie.



P.S. Frank Lampard był fenomenalny. Wart tego kontraktu.

Zdjęcia dzięki uprzejmości Brata

14 Aug 2008

Ciemne chmury nad ManCity

Właśnie obejrzałem mecz Manchesteru City z duńskim Midtjylland. Trochę z ciekawości, a trochę z braku laku, jako że Anglicy nic ciekawszego do transmitowania nie mięli. Króciutką relację wrzuciłem na iGola, ale ciężko mi zrezygnować z dodatkowego komentarza, już poza anteną.

Pieniądze podobno nie grają, a co na boisku - to na boisku. Ale nawet z gry ManCity można było odczytać, iż tam panuje wielki bałagan. Niedawno napisał o tym Michał Okoński, odnosząc się do "drugiego Manchesterzu". Tekst jest ciekawy, polecam jak i wszystkie pana Michała. City przez wielu do niedawna było uważane za "czarnego konia" rozgrywek (jeżeli można tak mówić o jakiejkolwiek drużynie w 38-kolejkowej batalii), ale samo sobie strzeliło w stopę. A dokładnie zrobił to ten, który nową amunicję do klubu przyniósł - Thaksin Shinawatra.

Fanów "tych drugich z Manchesteru" empatycznie lubię, choć poznałem jak narazie niewielu. Ciężko jest żyć w wielkim cieniu wielkiego sąsiada przez dekady. Pomimo tego zawsze potrafili się odnaleźć, wygrywali mecze, tułali punkty, a nawet dorobili się nowego, pięknego stadionu. Pamiętam nawet kilka angielskich filmów czy seriali dla nastolatków, z fanami City w roli głównej. Szansę na lepsze jutro miał im dać Frank Sinatra. WTF? Tak właśnie kibice tego klubu zaczęli nazywać (nazywają?) nowego właściciela klubu, mając problemy z wymówieniem prawdziwego imienia i nazwiska. Sinatra i Shinawatra mają ze sobą także to wspólnego, iż towarzystwo mafii nie było im obce.

Od niedawna poważnie zacząłem współczuć Citizens. Ale już z zupełnie innego powodu. Kupili z Chelsea Tala Ben-Haima. To najgorszy obrońca, jakiego kiedykolwiek stąpał po murawie Stamford Bridge w niebieskim trykocie. Do Londynu trafił za darmo (wówczas nie wiedziałem, iż więcej wart nie jest), a City zapłaciło za niego pięć milionów funtów. Dziś zagrał na lewej obronie pierwszy oficjalny mecz w nowych barwach, a na 606 (forum BBC) już pojawiły się pierwsze głosy, że chyba nie był wart tych pieniędzy. Chyba?!

P.S. City wylosowało Brighton Hove Albion w kolejnej rundzie Carling Cup. Mecz zostanie rozegrany na stadion BHA, dokąd mam 20 minut spacerkiem. Od jutra rana wydzwaniam do "Mew", aby zdobyć akredytację, choć dokładnej daty jeszcze nie podano. Jakiś portal/strona/gazeta chce relację/reportaż? ;-)

Polacy wrócą z kilkunastoma medalami!

Ciężka jest dola kibica zapatrzonego w olimpijskie występy reprezentantów Polski. Patriotyzm podczas pekińskich IO przyprawia o depresję. Albo więc zaczniemy się cieszyć faktem Olimpiady oraz sportowych zmagań, bądź potraktuje to bardzo na luzie i z humorem. Blogsport wydaje się być wymarzonym miejscem w te trudne dni ;-)

Ale jest jeszcze szansa na medale! Ba, kilkanaście! Wystarczy ich na podium zameldują się siatkarze ;-)

13 Aug 2008

Lamps zostaje!

Są w klubach piłkarze i legendy. Frank Lampard to grająca legenda Chelsea. Właśnie podpisał nowy, pięcioletni kontrakt i wszystko wskazuje na to, iż zakończy swoją bogatą karierę na Stamford Bridge. Będzie drugim, po Davidzie Beckhamie, najlepiej opłacanym 30-latkiem w świecie futbolu z gażą 150 tysięcy funtów tygodniowo.

Tak, jestem niesamowicie uradowany tą decyzją. Oraz tym, co Lampard powiedział na konferencji prasowej!

iGol.pl: Oficjalnie i ostatecznie Lampard zostaje

Już Michał Zachodny ostatnio dywagował o zasadności płacenia tak horrendalnych pieniędzy za 35-latka. Niech moim komentarzem będzie to, co już napisałem: What a player! oraz Lampard piłkarzem Chelsea.

Tako rzecze Lamps:
"I feel for sure I've made 100% the right decision, for myself, for my family and for Chelsea Football Club.
"That was a possibility when we knew they had made an offer for me, I had to make a decision for myself and this club has been very, very good to me.
"I don't see any squads as strong as us. I feel very excited to be part of the future and now hopefully we can win back some titles.
"I've had seven great seasons here and now I can have many more.
"I see it as my final big contract and I will play out my days at Chelsea, I want to finish my career at Chelsea.

Pomimo, iż jest to kosztowny (ekhm) związek, dzięki Lamps, że zostajesz. Na pewno w niedzielę nie raz usłyszymy na Stamford Bridge: "Super, Super Frank"! Jeżeli ktoś ma zarabiać tak wielkie pieniądze, niech będzie to człowiek, który na każdego funta zasłużył lojalnością, oddaniem oraz wielkim talentem.

11 Aug 2008

Masakra w LA

Udziela się Amerykanom europejski nastrój. Niedawno pisałem o rozróbach, teraz przyszła pora na decyzje w stylu rządów Gregorio Jesúsa Gila. Wystarczyło siedem meczów bez zwycięstwa, jedno spotkanie na szczycie i w LA już nie rządzi duet Alexi Lalas - Ruud Gullit. Koncern AEG (wielokrotnie kojarzony przy okazji meczów Chelsea w Stanach; Anschutz Entertainment Group - zapamiętajcie tą nazwę, książkę o nich można napisać) podjął decyzję o zmianach na najwyższym szczeblu.

Tymczasowo funkcje szkoleniowca przejmie Cobi Jones, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. Oprócz gaży (tutaj rządzi David Beckham), rekordzista rekordzistów MLS. Bogata kariera, duże doświadczenie. Zobaczymy jak zacznie, a rywala ma na początek naprawdę trudnego - Chivas USA. Ale to dopiero w czwartek.

Króciutko trwał romans Gullita z amerykańską piłką. Jego kalifornijski domek już można kupić, bowiem na rynku był dostępny od kilkunastu dni. A więc coś wisiało w powietrzu wcześniej. Szkoda, bowiem byłem przekonany, iż przygoda Holendra z MLS będzie dłuższa. Pozwoli mu odbudować reputację i wprowadzić termin "sexy football" ponownie do piłkarskiego slangu. Po niespełna roku Gullit odchodzi, na długo przekreślając swoje menadżerskie szanse powrotu przez duże "p". To było już 12 lat temu, jak tak obiecująco zaczął przygodę z trenerką na Stamford Bridge! Co ciekawe, Kenny Cooper walnie przyczynił się do zwolnienia szkoleniowca LA Galaxy. Może nadeszła już pora napisać kilka słów o tym napastniku?

Bardziej oficjalnie o kłopotach w LA napisałem dla iGola, choć termin "masakra" pojawił się już wcześniej w amerykańskim Internecie.

Something optimistic

I don’t post too many notes about my private life here. Well, hardly any, to be honest. Different things had motivated me to start blogging, but I decided to focus on more serious issues than an one person’s life. Let’s keep those stories for my official biography ;) This exception makes a rule.

It was very late last night, when I met someone, whose perception of living in England is exactly the same as mine is. Funny enough, I had been commencing my third year here last month and, with all my happiness of being here and thankfulness to this land, ever since no-one understood my complains about local way of existence and behaviour. Not that accurate to my expectancy and standards, what has to be said. That young person needed less than a week in this country to share same thoughts and describe it with the same words. As I clearly saw, I may not be that weird yet. At least, I won’t be the only one, although our incidental meeting occurred in quite specific circumstances. A train station simply means many directions to go to, different trains to take. Quick, not lasting long.

But would have I mentioned that story here if I hadn’t seen “Lost in Translation” movie few hours later? It wasn’t planned, either. I was randomly called by my mate to visit a new house. “Do I fancy to watch a move? Well, why not! So what do you have?”. I had watch Sofia Coppola’s movie before, but politely couldn’t refuse. Having last night’s memories still fresh, it was nice to find many similarities to movie main characters. Actually, it was like to see my own story on the screen. Quite inspiriting, I have to admit. Living abroad in new culture, among new people, being worried of losing important words and feelings in translation, having interlingual relationships. For those, how haven’t seen this movie yet, I strongly recommend it.

Remember: positive, warm and optimistic (movie) emotions don’t always come with stereotypic big boom boom happy endings. It may also apply to this note ;-)

I’m sorry for bothering those, who were expecting a sports note here. With all my commitments and time restrictions, I can’t afford to have two blogs, hence I put everything here. As I wanted to share this particular note with people I spend most of my life recently, it’s written in English. Cheers to all of you fellas!

PS. All songs you can hear now (“Alone in Kyoto” by AIR, “On the Subway” by Brian Reitzell and Roger J. Manning Jr., “When Doves Cry” by Patti Smith) are from “Lost in Translation” movie. Enjoy! And don’t get scared by Bill Murray’s version of Roxy Music’s “More than this”!

PS2. Blimey, how really does sound it?
Photographer: Are you drinking, no?
Bob: Am I drinking? As soon as I'm done.

Bob Harris singing "More than this"

10 Aug 2008

Wizja soccera według Nowaka

Nie trzeba wspomagać się mapą świata ani klasyfikacją medalową wszelkiego rodzaju międzynarodowych imprez sportowych. USA ma potencjał, aby zapanować w każdej dziedzinie. Setki milionów mieszkańców, wielkie przestrzenie. Jedno wielkie złoże talentów, trzeba ja tylko znaleźć. Piotrkowi Nowakowie chyba się wreszcie udało.

Amerykanie w piłkę grać potrafią, i choć "ich" futbol nie jest "naszym" futbolem, to soccer ma się dobrze. Wspomnieć 1950 rok byłoby naiwne i głupie. Nie będę na siłę przekonywał, iż MLS jest ciekawe. Wiele osób żyje sobie w tych "drewnianych domkach" i ma się z tym dobrze. Niech więc wystarczy dzisiejszy mecz podczas Igrzysk Olimpijskich. Grający szybko i z pierwszej piłki Amerykanie nie bali się pojedynków jeden-na-jeden z utalentowaną holenderską młodzieżą. Ich kombinacyjne zagrania zainspirowałby selekcjonera Brazylii oraz menadżera Arsenalu, podrywając przy tym trybuny La Ligi. Widziałem wiele meczów różnych kadr USA. Ich rozgrywki ligowe, a także indywidualne występy za granicą nie raz wzbudzały moje uznanie. Ale obecna drużyna Jankesów jest po prostu najlepsza.

Brzmi to jak przejaw patriotyzmu, ale za obecny stan rzeczy winię Piotra Nowaka. Wpoił piłkarzom odwagę w podejmowaniu ryzykowych decyzji i wiarę we własne możliwości. Może w odwrotnej kolejności. Piłkarze grają w ataku schematami, ale są to schematy niezwykle rozbudowane. Użyłem słowa "schemat", powiem wszystkie te zagrania się powtarzały, były wyuczone. Obiegnięcia, zbiegnięcia, ścięcia przed obrońcami, crossowe przerzuty piłki i natychmiastowe zgrania. Wszystko precyzyjnie do nogi (bądź głowy), perfekcyjne techniczne. Widowiskowe. Szczerze byłem pod wrażeniem.

Wyrachowanie doświadczonego snajpera przy stałym fragmencie gry uratowało Holendrów w 93. minucie. I choć not za styl w futbolu nie dają, ja przyznaję je drużynie USA. Swoją drogą, ciekawe kiedy Piotr Nowak znajdzie się na liście ewentualnych kandydatów do pracy z polską kadra? Znając realia, szybciej poprowadzi amerykańskich seniorów...

8 Aug 2008

Urodziny na Wembley. Przeciwko United!

W najbliższą niedzielę zainauguruje piłkarski sezon w Anglii. W meczu o Tarczę Wspólnoty przeciwko siebie zagrają Portsmouth FC oraz Manchester United. Chociaż już pojawiły się pierwsze kontrowersje, dla pewnego młodego człowieka ten dzień może być wyjątkowy.

Wczoraj agencje obiegła informacja, iż Mark Clattenburg został zawieszony i nie poprowadzi tego spotkania. Rozbudowałem newsa BBC i opublikowałem na iGol.pl, ale komuś przeszkadzało i wiadomość została skasowana. Musicie się obejść ze smakiem ;-)

Pozytywnym bohaterem w niedzielę może stać się Ben Sahar, będący w Portsmouth na wypożyczeniu z Chelsea. Młody Izraelczyk ma potencjał, umiejętności oraz okazję, aby do tego wydarzenia dodać szczyptę romantyczności. W niedzielę obchodzi 19. urodziny, a forma predysponuje go wybiegnąć na murawę Wembley i zmierzyć się z defensywą „Czerwonych Diabłów”. Prezent niczym z bajki. Czy dostanie go od menadżera?

W ostatnim meczu towarzyskim Sahar strzelił dwa gole, a rywal był nie tyle utytułowany, co sławny: Havant and Waterlooville, czyli najwięksi, obok Barnsley, bohaterowi ostatniego Pucharu Anglii. Portsmouth pokonało rywala zza między 4:0, a nastoletni Ben był najlepszym graczem na boisku.

I choć z powodu kontuzji nie zagrają Nwankwo Kanu oraz David Nugent, droga do wyjściowej jedenastki Pompey może okazać się długa. Partnerem Jermaina Defoe w ataku będzie zapewne Peter Crouch. Harry Redknapp nie wydał na wysokiego (wyyyyysokiego!) snajpera 11 milionów funtów, aby sadzać go na ławce. Także rola Defoe jest nie do przecenienia. Co jednak przemawia na korzyść Sahara? Tydzień później Portsmouth jedzie do Londynu zmierzyć się z Chelsea. Ben nie będzie mógł wówczas wystąpić, gdyż taka jest klauzula sześciomiesięcznego wypożyczenia. Co ciekawe, Sahar już raz przeciwko United grał. Było to wspomniany już przy okazji notki o Solskjærze w maju 2007.

Jako, że poważnie się wczoraj skaleczyłem i nie mogę za dużo czasu spędzać nad klawiaturą, do niedzieli nic raczej pisać nie będę, dlatego już teraz Saharowi życzę wszystkiego najlepszego. Będę trzymał kciuki za jego występ przeciwko United ;-)

PS. Numer do Marka Saganowskiego miałem od ponad dwóch miesięcy. Napisany na żółtej "neverforgertce", na ścianie. Miałem zadzwonić, umówić się na rozmowę o angielskiej piłce oczami jej czynnego uczestnika. Ciągle coś mi wypadało, oczywiście błahostki, by nie powiedzieć preteksty. Słysząc o możliwości transferu, przemogłem się wczoraj. Obiecałem sobie, iż dzisiaj się skontaktuję z piłkarzem, aby umówić na przyszły tydzień. Teraz pozostało tylko pluć sobie w brodzę...

7 Aug 2008

Można? Można!

Żeby nie było, iż jestem gołosłowny. Cztery mecze w tym samym czasie. Spokojnie można pogodzić oglądanie ich wszystkich, bowiem z każdego wieje nudą.

Pomimo to, zabawa absurdalna i trochę męcząca.

Update: w potężnej BBC też nie dają radę z czterema meczami. Albo mają cięcia w budżecie. Nikt nie komentuje meczu Korei z Kamerunem. Leci obraz i głos (słychać szmer trybun), ale kto do kogo podaje - już ciężko stwierdzić. Skarbu kibica tych drużyn drukować nie będę ;-)

Księga niepokoju – polemika

(fot. Keane na Anfield: "Thanks for having me here")

Niezwykle rzadko zdarza mi się mieć zdanie inne, aniżeli Michał Okoński. Tym razem jednak mój komentarz do jego rozmyślań o władzy w futbolu rozrósł się do mojej własne notki. Tutaj prezentuję mój głos, aczkolwiek do dyskusji zachęcam już na blogu pana Michała.

Księga niepokoju – blog Michała Okońskiego

Ciężko mi się zgodzić, aby to piłkarze mięli w rękach piłkarską władzę i największy (bezpośredni lub nie, pierwotny lub ostateczny) wpływ na decyzje podejmowane w futbolowym świecie. Aczkolwiek rozumiem ich ważną rolę, jako głównych aktorów całej tej zabawy. Naturalnie, futbol bez futbolistów nie istnieje. Ale czy tylko? Zacznijmy od początku.

Faktem jest, iż relatywnie niewiele do powiedzenia mają kibice. Przykładowo, w Ojczyźnie, na kilka dni przed premierą ekstraklasy i pierwszej ligi fani nie wiedzieli, do jakiego pociągu mają w sobotni poranek wsiąść, aby dojechać na wyjazdowy mecz ich ukochanej drużyny. Nie mają żadnego wpływu na decyzje zarządów, choć protestują (Legia, Widzew), sporadycznie potrafią zwolnić (czyt. „zastraszyć”, vide: Arka) trenera. Ale Polska to piłkarska prowincja, gdzie kibica się nawet nie szanuje. Nadwiślańskie historie brzmią dla mnie teraz jak science-fiction, które w końcu będzie musiało zmierzyć się z zachodnimi wzorcami. Oglądając mecze Premiership, bilety na mecze mam wykupione i przysłane pocztą na miesiąc przed kick-offem, a transport próbuję zorganizować jeszcze wcześniej. Kiedyś w końcu i w Polsce tak będzie.
Na Wyspach istnieje system członkostw. Może i posiadanie takiego nie daje możliwości decydowania o losach klubu, ale pozwala stać się cząstką danej społeczności, z którą władze muszą się liczyć i opiekować. Każdy członek co roku jest pytany w formie różnych ankiet, co jest ok., a co należy zmienić. Rozbudowany system PR tworzy kibica-klienta, od którego zadowolenia ważą się losy klubu-firmy. Musi wrócić i ponownie wydać pieniądze, aby biznes dobrze prosperował. We Włoszech, głównie dzięki swego rodzaju anarchii na trybunach, grupy kibiców zwalniają trenerów, wyrzucają piłkarzy, zatruwają życie prezesów. Potrafią pójść na wojnę i trzeba utrzymywać z nimi dobry kontakt. Z kibicem-anarchistą. Na Półwyspie Iberyjskim kibice wielu klubów mają czynne prawa wyborcze. To oni częstokroć decydują, kto zostanie nowym prezydentem danej ekipy i w zależności od ich głosu, przedstawiciel danej idei będzie miał możliwość wprowadzić ją w życie. Kibic to wyborca, którego nastrojów nie da się zepchnąć na drugi plan. We wszystkich tych modelach, kibic (choć na różny sposób) musi być szczęśliwy.

(fot. Nowe karty dla socios FC Barcelona)

Ponadto, o czym wspomniał pan Michał, piłkarze często także mają swoje sympatie. Pierwsze z brzegu przykłady Robbiego Keane’a oraz Davida Bentley’a są bardzo dobre. Tych dwóch panów, podejmując decyzje o dalszych losach, kierowali się instynktem fana, nie zimnego i bezwzględnego biznesmena. Kiedy latem 2003 roku West Ham miał sprzedać Joe Cole’a, na Upton Park spłynęły świetne oferty z Liverpoolu oraz United. Piłkarz, od dziecka chodzący z rodziną na mecze Chelsea, bez wahania wybrał SW6. Podobnie postąpił wówczas Damien Duff, odrzucając ofertę z Anfield. W mediach jawili się jako chciwi ludzie kuszeni pieniędzmi Romana Abramowicza. Historie o „tych złych” są ciekawsze. „Bad news sells papers”, czyż nie?

Futbolem (sportem) rządzą też bogaci sponsorzy oraz właściciele. Kariera nie trwa wiecznie, a jej niepewności dla wielu z nas okazałaby się przerażająca. Jedno przypadkowe starcie, kontuzja i marzenia jutra potrafią prysnąć w ułamku sekundy. Sportowiec musi zabezpieczyć się finansowo. Jakby w takim Marksistowskim świecie ktoś nadal liczył, iż będą ryzykować swoje losy za garść owoców i talony towarowe! Ponadto, ich gaże napędzają często widzowie. Jeżeli nikt nie chciałbym oglądać piłkarzy w akcji, kluby nie miałby pieniędzy, a zawodnicy wysokich kontraktów. Przy pustych trybunach sport na murawie jest niczym sztuka dla sztuki, galeria artystyczna bez odwiedzających. Kibice mają często władzę większą aniżeli są tego świadomi. Sęk w tym, iż muszą działać jako jedno ciało. To już jest niezwykle trudne.

Sponsorzy i właściciele dają pieniądze, które zachęcają sportowców do zmian barw. Co innego mogłoby wpłynąć na decyzję takiego Jaromíra Jágra, aby grać dla Avangardy Omsk? De facto, będącej pod rządami Romana A. Czy Gareth Barry chciałby zmienić miejsce, gdzie się wychował, dorósł, nauczył wszystkiego, gdyby na horyzoncie nie pojawiły się duże pieniądze i szansa na trofea? Piłkarze, choć myślą inaczej, są tylko marionetkami w rękach właścicieli. Ci natomiast ich potrzebują, aby uszczęśliwić trybuny sławnymi zawodnikami oraz pucharami, które mogą dla nich zdobyć. Te gwiazdy mogą się wydawać półbogami sportowego świata, ale niewielu z nich potrafi przetrwać na piedestale dłużej, niż kilka sezonów. Dlatego są tak zdesperowani, aby zdobyć lukratywne kontrakty. Przeciętna kariera zawodnika drużyny NFL trwa cztery lata. Po tym okresie ich organizmy, na skutek wycieńczenia, kontuzji oraz starć z rywalami, nie są w stanie dalej rywalizować na najwyższym poziomie. A przecież tylko dwie najlepsze drużyny futbolu amerykańskiego grają więcej niż 18 meczów w roku! W czasie czterech lat i kilkudziesięciu meczów każdy zawodnik musi zapewnić sobie bezpieczną przyszłość po powieszeniu butów na kołku.
(fot. 8 lat w NFL, Tom Brady to wyjątek od reguły)

Nie ma sportowców niezastąpionych. Każda dyscyplina ma najlepszych przedstawicieli danej generacji, ale po nich przyjdą następni, a świat się nie zawali, kiedy ci „wielcy” w końcu znikną. Choć, de facto, rzadko znikają. Muszą pojawiać się w mediach bądź pracować w sporcie, aby dalej zarabiać pieniądze. Muszą osiągać sukcesy, które będą przyciągać kibiców na trybuny. Muszą tak komentować mecze, aby widzowie włączali odbiorniki. Wyjścia nie ma. Michael Jordan, Pele, Wayne Grezky, Diego Maradona – ciągle ich wszędzie pełno. Jakiegoż pstryczka dostał grający niemalże va banque Cristiano Ronaldo, kiedy Real Madryt zaprezentował Rafaela van der Vaarta? „Królewscy” sprowadzili za śmieszne (ŚMIESZNE!) pieniądze niewiele gorszego piłkarza, który od zawsze marzył o grze w Hiszpanii. A że udało się w zespole najbardziej utytułowanym, to już tylko miły dodatek. Ronaldo się ośmieszył, stracił szacunek kibiców i wsparcie wielu z nich. Zupełnie jak Barry. Obaj mięli okazję częściej lub rzadziej nosić opaskę kapitana. Kto im teraz zaufa?
(fot. O'Neill się nie ugnie)

Przykłady dwóch ostatnich pokazują też jak potężną, doprawdy wielką, władzę mogę mieć klubowi menadżerowie. Sir Alexa Fergusona i Martina O’Neilla jest stać, aby posadzić w/w panów na trybunach przez cały sezon. „Stać” w sensie bardziej finansowym, aniżeli sportowym. Tym niemniej, ciężko sobie wyobrazić, aby skruszeni piłkarze ostatecznie nie przyznali się do błędu i publicznie przeprosili. Sygnał menadżerów United i Aston Villi jest przejrzysty: „Nikt sobie z nami pogrywać nie będzie. Ktoś będzie próbował – skończy jak oni”. Nauka dla kolejnych rewolucjonistów, a i najlepsi piłkarze zostają tam, gdzie byli.

Arsène Wenger należy do tych, którym w kaszę nikt nie będzie dmuchał. Mathieu Flamini chciał więcej, niż był wart – niech sobie odchodzi, znajdziemy godnego następcę. Władze klubu nikt nie będzie szantażował. Chyba, że są to władze AC Milan. Kaká wymusza co roku nowy kontrakt i go dostaje. Rossoneri są terroryzowani odejściem najlepszego piłkarza, a słaby Adriano Galliani wybiera najłatwiejsze rozwiązanie – dać Brazylijczykowi podwyżkę. Ale jak długo można zamiatać pod dywan?

(fot. Aulas to twórca potęgi OL)

Na przeciwnym biegunie są zawodnicy jak Sonny Anderson. Jean-Michel Aulas docenił jego wysiłek włożony w ciągu trzech lat gry dla Olympique Lyonnais. Piłkarz chciał odejść do zagranicznego klubu – zwolniono go z kontraktu i dano wolną rękę. W podziękowaniu za budowę „Wielkiego Lyonu”. Po niespełna pięciu latach, Brazylijczyk wrócił na Stade Gerland. Już jako trener napastników i wyszukiwać nowych talentów w „Kraju Kawy”. Prezydent OL to jeden z największych mistrzów futbolowego biznesu. Identycznie postępują na Old Trafford, dzięki czemu w klubie panuje iście rodzinna, by nie powiedzieć sielankowa, atmosfera. Ole-Gunar Solskjær będzie pracował w bardzo podobnym charakterze jak Anderson. Wstępne propozycje pracy w przyszłości dostali także m.in. Gary Neville oraz Paul Scholes. Nad piłkarzami bardzo łatwo zapanować – wystarczy zapewnić im spokojną i pewną przyszłość.

Przytoczone przez pana Michała Leeds nie rozpadłoby się, gdyby z klubu nie odszedł Martin O’Leary. Peter Ridsdale, ówczesny prezes „Pawi”, zaufał następnie złym ludziom i klub popadł w szarzyznę. Nadchodzące kłopoty widać było gołym okiem i z tonącego statku każdy starał się wiać. Wspomniany Keane był jednym z pierwszych. Kwestia wzrostu procentowego udziału płac piłkarzy w klubowych budżetach także jest symptomatyczna. W sezonie 2007/08 mecze Premiership obejrzało w sumie 13.7 miliona kibiców. Rozgrywki Championship pod tym względem są czwarte na świecie. Od 10 sezonów średnia widzów na jednym meczu Premier League nie spada poniżej 30.000 (wszystkie dane za raportem Deloitte z Maja 2008).

Piłkarze są ważnym ogniwem piłkarskiego łańcucha pokarmowego, ale ich los wcale nie zależy tylko od nich samych. Każdy z aktorów tego świata jest bezcenny dla kolejnego. O sukcesie decyduje szereg decyzji, wydarzeń oraz trendów. Nawet najlepiej negocjujący agent piłkarski może polec w rozmowach z twardo stąpającym po ziemi menadżerem. Natomiast oderwanych od świata zawodników kibice mogą po prostu przestać chcieć oglądać i ich kariery pękną, niczym bańki mydlane. Więc po co się nadąsać?

Przesadzili

Cztery mecze w tym samym momencie, ponadto z samego rana. Idea oglądania dwóch spotkań naraz podczas ostatniej grupowej kolejki MŚ czy ME wydaje się przy tym niczym. Włączyłem stronę BBC, otworzyłem cztery okienka i pomniejszając na ćwiartki.

Głos włączony tylko na spotkaniu Brazylii z Belgią, które jeszcze niedawno wydawało się najciekawszym spośród wszystkich porannych wydarzeń. Do czasu aż Vincent Kompany wyleciał z boiska, a "Kawowi" objęli prowadzenie. Co ciekawe, w tym samym momencie Honduras dostał karnego przeciwko Włochom, Serbia strzeliła Australii, a akcję Freddy'ego Adu przerwała beznadziejna decyzja sędziego. Aha, Honduras nawet z wapna nie strzelił.

Właśnie, sędziowie! Pisząc te słowa, Belgia graj już w dziewiątkę, a saudyjski sędzia na boisku robi po prostu "jaja". Nawet nie fatyguję się zapamiętać nazwisk wszystkich arbitrów, długich karier mieć nie będą. Kolejna lekcja, iż poziom między europejskimi gwizdkami, a każdymi innymi jest przerażająco wielki. Czy FIFA ma jakiś pomysł na to?

Przyznaję rację Rafałowi Stecowi, który pisze iż nie jest w interesie międzynarodowej federacji piłkarskiej, aby na Olimpiadzie grano ciekawy futbol. Wszystko się rozchodzi o kibiców, pieniądze oraz oglądalności imprezy. O to trudno, jeżeli cztery mecze rozgrywają się w jednym momencie. A za godzinę kolejny maraton!

I jeszcze jedna ciekawostka, zaobserwowana podczas wszystkich czterech porannych meczów. Choć wszędzie trybuny były pełne, dało się jedynie słychać szum rozmów! Z chwilowymi wyjątkami podczas akcji Japonii, USA oraz Australii.

Żadna z gwiazd jak do tej pory mnie nie wzruszyła, dlatego ostrzę sobie zęby na mecz Holandii z Nigerią oraz pojedynki Salomona Kalou z defensywną Argentyny.

6 Aug 2008

Zostań ich czytelnikiem

Ambitne przedsięwzięcia są zawsze warte pochwalenia oraz godne uwagi. Tym razem koledzy z serwisu chelsea.pl ruszyli z wydawanym w Internecie miesięcznikiem tegoż vortalu informacyjnego.

Koncepcja takiego wydawnictwa pojawiała się już na scenie polskich fanów Chelsea od kilku lat. Pamiętam pierwsze próby w wykonaniu moim oraz Piotrka (pozdrawiam Legionowo) sprzed ponad pięciu lat. Ostatnio pomysł próbował reaktywować Wojtek i ostatecznie sztuka ta udała się pod batutą Adriana. Słowa uznania dla wszystkich zaangażowanych!

Od początku uwagę zwraca bardzo ciekawa i praktycznie rozwiązana szata graficzna oraz techniczne aspekty wykonania. Koncepcję okładki wzorowano na pierwszej stronie prestiżowego tygodnika „Time” i choć pomysł wykonano trochę inaczej niż pierwotnie zaplanowano, prezentacja Luisa Felipe Scolariego jest bardzo ciekawa. Kolejne strony magazynu można przeglądać na różne sposoby: w wersji Flash, HTML lub jako plik pdf. Zwłaszcza ta ostatnia koncepcja zdaje się być bardzo praktyczna.

Artykuły prezentują bardzo wysoki poziom, są napisane ciekawym językiem, a teksty cechuje „miesięcznikowość” – nie tracą szybko terminu ważności. Magazyn pozwala redaktorom chelsea.pl na wyrażenie głębszych i długoterminowych myśli. Rozbudowana formuła pozwala umieścić informacje, które ze względów objętościowych nie nadają się publikacji jako codzienne newsy. Choć można narzekać, iż magazyn jest relatywnie krótki – z pewnością w kolejnych numerach będzie pojawiało się więcej tekstów wraz ze wzrostem popularności tegoż wydawnictwa.

Cieszę się, iż miesięcznik uzyskał uznanie także w oczach pana Zachodniego, który chyba jeszcze cieplej niż ja wyraża się o tej inicjatywie.

Zapraszam do odwiedzenia na stronie chelsea.pl/magazyn, a także subskrypcji. Warto wiedzieć, o czym napiszą w następnym numerze.

5 Aug 2008

Robbie Williams piłkarsko i charytatywnie

Ależ te życie jest pełne przypadków! Wystarczyło przez pomyłkę wejść do innego niż planowałem sklepu muzycznego i zobaczyć przecenioną płytę. Znałem ją na pamięć, ale pewną historię odkryłem na nowo.

Robbie Williams to piosenkarz, z którym się przez jakiś czas razem starzeliśmy. Jako nastolatek zafascynowałem się jego muzyką, a albumu „I’ve been expecting you” szukałem w całej Polsce. Znalazłem dopiero w Lyonie. Zapłaciłem jakieś niebotyczne pieniądze, by dwa tygodnie później za pół ceny wypatrzyć tą płytę w salonie muzycznym w Akwizgranie. I tak było warto. Następne wydawnictwo, „Sing when you’re winning”, nabyłem już w kraju, nie jako płytę, ale kasetę. Było to niecałe osiem lat temu, i dziś chyba nie nadaje się już ona do słuchania. Wraz z biegiem czasu dorosłem do myśli, iż swingowanie i klasyki epoki Franka Sinatry czy Andy’ego Williamsa mają swoje piękno. Wówczas, Robbie nagrał „Swing when you’re winning”. Byłem wniebowzięty. Ale dalszy przebieg kariery urodzonego w Stoke piosenkarza już zaczął szeroko mijać moje zainteresowania. Z drobnymi wyjątkami, jak choćby koncertowa płyta „Live at Knebworth”.

Spytacie, dlaczego ja to piszę?

Wpadła mi dziś w ręce płyta „Sing when you’re winning”. Dokładnie pamiętałem wkładkę do niej. Z piłkarzami cieszącymi się ze zwycięstwa na boisku, a następnie w szatni, robiącym notatki dziennikarzem, czy pilnującymi porządku wokół stadionu policjantami. W każdej z tych postaci Robbie, słynący ze swojej piłkarskie pasji. Mając te wydawnictwo w domu przez kilka lat dopiero dziś zobaczyłem, iż wszystkie sfotografowane sceny rozgrywają się na Stamford Bridge oraz Fulham Road! Pozytywne zaskoczenie i pytanie: jakim cudem ja tego wcześniej nie dostrzegłem?
(Robbie razy pięć i Matthew Harding Stand w tle)

Williams to fan Port Vale. Fan na tyle duży, iż przed dwoma laty kupił większościowe udziały w klubie, ratując go tym samym przed bankructwem. Niedawno obiła mi się o uszy historia, jakoby w Los Angeles piosenkarz założył z kumplami drużynę LA Vale. Analogia z rodzimym klubem naturalna, a i konkurencja dla Hollywood FC ciekawa. Ponadto, Robbie był wielokrotnie widziany na meczach o najwyższą stawkę, tak klubowych, jak i międzynarodowych. Tym niemniej (ostatnio często określam tego słowa), ostatni raz widziałem go w maju 2007 roku, na finale FA Cup. Dobrze wiecie, kto wówczas wygrał.

Przypomniała mi się dziś także działalności charytatywna piosenkarza. Wciągnął go w nią inny przedstawiciel tego zawodu, Ian Dury. Ów rockman to postać warta łam książki, a nie jednego akapitu tutaj. Niby niezależny i niszowy, ale potrafił się utrzymać w show-biznesie przez 30 lat, aż do śmierci. Wydał kilkanaście płyt, nagrał kilkadziesiąt piosenek, ale słowa jednej z nich, „What a waste” mogą szczególnie zaintrygować fanów Chelsea.
I could be a lawyer with strategems and ruses
I could be a doctor with poultices and bruises
I could be a writer with a growing reputation
I could be the ticket man at Fulham Broadway station
Można też obejrzeć.

Dury kilkanaście razy zagrał w filmach, m.in. mniejsze role w „PirataciRomana Polańskiego czy „Sędzia Dredd”. Dury napisał nawet jeden musical („Jabłka”), ale poproszony przez legendarnego Andrew Lloyd Webbera o napisanie libretta do „Kotów” kazał mu... spadać. Ostatecznie, libretto napisał Richard Stilgoe i zarobił krocie. W tym mniej więcej okresie, artysta zaangażował się w działalności charytatywną. Wciągnął w nią także Robbiego.

Williams szybko stał się jednym z ambasadorów UNICEF-u, wziął udział w kilku edycjach Live8. To właśnie on był jednym z głównych pomysłodawców imprezy Soccer Aid, która miała swoją inaugurację w 2006 roku. Cel szczytny, zabawa świetna. Sławy futbolu i show-biznesu zagrają ze sobą, a cały zysk z imprezy zasili konto charytatywny oddział ONZ. Zebrano prawie 3 miliony funtów, a w finale imprezy na Old Trafford 72 tysiące widzów mogły podziwiać takie gwiazdy jak m.in. Graeme Le Saux, Ruud Gullit, Gustavo Poyet, Gianfranco Zola, czy Marcel Desailly (oczywiście, wszyscy sławy Chelsea). Nazwiska innych też mogły się obić o uszy: Diego Maradona, Peter Schmeichel, Lothar Matthäus, David Ginola, Dunga, Brian McFadden, David Seaman, Tony Adams, Paul Gascoigne, czy Jamie Redknapp.

Szczytny cel zabawy

W tym roku odbywa się druga edycja Soccer Aid. 7 września na Wembley! Ponownie nie zabraknie sław, bilety tanie, a okazja, aby dobrze się bawić i wesprzeć UNICEF, bezcenna dla potrzebujących pomocy. Głęboko żałuję, iż termin pokrywa się z moim zaangażowaniem w juniorskie Mistrzostwa Świata FIVB w siatkówce plażowej, ponieważ chętnie bym uczestniczył w obu wydarzeniach. Jednakże, gorąco zachęcam wesprzeć akcję Williamsa. A i okazja bycia na Wembley za niewielkie pieniądze jest motywująca!

W moim deezerze możecie usłyszeć przy tej okazji dwa utwory Robbiego nagrane przy okazji płyty „Sing when you’re winning”: hiszpańskie „Ser mejor” oraz francuskie „Supreme”. Mam nadzieję, iż mile zaskoczą. Powinienem także dodać piosenkę „Rock DJ”, ale po prostu jej nie lubię. Podobno jej słowa zostały zainspirowane osobą wspomnianego już Iana Dury’ego, który zmarł kilka miesięcy przed premierą tego wydawnictwa.

4 Aug 2008

Nie taki Ole straszny, czyli Solskjær a Chelsea

Jako że Ole Gunar Solskjær zakończył oficjalnie swoją karierę, można napisać o nim kilka ciepłych słów. Michał Zachodny obiektywnie i pozytywnie wypowiedział się o Tottenhamie, ja pozwolę sobie nadmienić kilka słów o legendzie United.

Zazwyczaj pisząc o innych klubach potrafię być obiektywny. Odkładam emocje trybun na bok i opisuję wydarzenia jako postronny obserwator. Ale nie chcę zanudzać kolejną obiektywną notką, bowiem takich o Ole na polskiej blogsferze pojawiło się ostatnio mnóstwo. Nudy, Barcelona ‘99, nudy, morderca o twarzy dziecka, nudy, cztery bramki z ławki, nudy i odgrzewane kluchy. Spójrzmy na Solskjæra oczami fana Chelsea. Jest to opowieść bogata w detale. Zapraszam do tej nieco przydługiej lektury.

Transfer norweskiego snajpera na Old Trafford zbiegł się z początkiem świetnej ery na Stamford Bridge, która trwa aż po dziś dzień. Od momentu, kiedy Ole stanął na ziemi brytyjskiej nie byliśmy na koniec sezonu niżej niż na szóstej pozycji. Zważywszy na wcześniejsze 20 (znowu ta „20-tka”) lat, wynik świetny.

Minęli się

Niewiele zabrakło, aby pierwszy mecz Solskjær przeciwko „the Blues” zbiegł się z debiutem Gianfranco Zoli w naszych barwach. Franek podpisał kontrakt 8 listopada 1996 roku, natomiast mecz z Czerwonymi Diabłami odbył się sześć dni wcześniej. Co ciekawe, obaj piłkarze odznaczyli się w historii obu klubów jako symbole przełomu wieków. Zola jako najlepszy obcokrajowiec niebieskich wszechczasów, Ole jako najlepszy czerwony joker. Owego 2 listopada Norweg mógł na własne oczy przekonać się, iż potęga Chelsea powoli się buduje. Drużyna dowodzona z ławki przez Ruuda Gullita pokonała na wyjeździe United 2:1. Jedne z ostatnich spokojnych dni w Klubie przeżywał Gianluca Vialli, dla którego przyjście rodaka oznaczało walkę o pierwszą jedenastkę. Były napastnik Juventusu zaprezentował się rewelacyjnie biorąc udział w akcji, po której Michael Duberry otworzył wynik spotkania, a następnie samemu podwyższając na 2:0. Mecz zakończył się wynikiem 2:1 dla przyjezdnych, a Solskjær przez 90 minut nie potrafił znaleźć sposobu na dobrze wówczas dysponowanego Kevina Hitchcocka.


W sezonie 96/97, Czerwonym Diabłom nie udało się już zrewanżować, choć Norweg ponownie zagrał pełny mecz. Na Stamford Bridge już w 2. minucie bramkę zdobył Zola, pewnie kroczący po tytuł piłkarza sezonu. W drugiej połowie wyrównał David Beckham i mecz zakończył się podziałem punktów. Co ciekawe, niemalże rok później Becks strzelił na the Bridge dwie bramki i po meczu został przedstawiony podziwiającej go z trybun Victorii Adams.

A Solskjær czekał aż do września 1997 roku, aby zdobyć gola przeciwko Chelsea. I był to kolejny mecz „z historią”. Pierwszy na Old Trafford strzelił Norweg... Henning Berg, ale było to uderzenie do własnej siatki. Dość szybko odpowiedział z dystansu Paul Scholes i zrobiło się 1:1. W drugiej połowie na prowadzenie wyszła Chelsea po golu legendy... United. Mark Hughes, który strzelił 163 gole dla Manksów (7. miejsce w klubowym rankingu wszechczasów) wykorzystał błąd duetu Berg-Pallister. Chelsea wygrałaby drugi mecz z rzędu na Old Trafford, gdyby nie wchodzący z ławki Solskjær. 86. minuta mecz i...



Na kolejną bramkę przeciwko Chelsea Solskjær kazał sobie czekać aż do sobotniego popołudnia 24 kwietnia 2000 roku, dokładnie godziny 12:39. United przystąpiło do tego meczu żądne rewanżu za blamaż pół roku wcześniej na Stamford Bridge. Zdobywcy potrójnej korony zostali upokorzeni 0:5, a Norweg pojawił się wówczas na boisku. Ale Chelsea łatwo ograć się nie dała. Na bramkę Dwighta Yorke’a odpowiedziała uderzeniami Dana Petrescu i Zoli. Gwoli ścisłości, z prowadzenia nie cieszyliśmy się długo, bo właśnie w 39. minucie wyrównał Ole. W drugiej połowie bramkę dołożył Yorke i United odniosło wymarzone zwycięstwo. Summa summarum, obie drużyny uznały tamten sezon za udany. „Czerwoni” obronili ligowy tytuł, a „Niebiescy” wygrali Puchar Anglii. W meczu o Tarczę Dobroczynności na Wembley wygrała Chelsea 2:0. Solskjær wystąpił w podstawowej jedenastce.

Cios za cios

Sezon 2001/02 to kolejny ciekawy pojedynek między oboma klubami. W Mikołajki 2001 roku Chelsea pokonała United 0:3 na Old Trafford, choć sir Alex Ferguson wystawił najlepszy możliwe skład (z Solskjærem wchodzacym z ławki). Kolejna wyprawa na południe miała więc oznaczać dla jego podopiecznych kolejną walkę o honor i rewanż. Gwoli ścisłości – udaną. Ten statystyczny pojedynek na cyferki i liczby zakończył się wynikiem 3:3. W kwietniu ‘02 na Stamford Bridge mięliśmy niewiele do powiedzenia. Claudio Ranieri wystawił niemalże ten sam skład, co kilka miesięcy wcześniej, natomiast SAF musiał się obejść bez Becksa. Wynik niestety odzwierciedlał przebieg wydarzeń na boisku.



Posiłkując się Soccerbase.com, przedostatni mecz ligowy w karierze Solskjær zagrał właśnie przeciwko Chelsea, 9 maja 2007 roku. Zazwyczaj pisząc o moich wyprawach na the Bridge używam słów „miałem przyjemność być”, ale tym razem była to stypa. W przeciągu sześciu dni przegraliśmy po karnych półfinał LM z Liverpoolem oraz szanse na mistrzostwo remisując na Emiratach. Serce bolało, zwłaszcza, iż na Anfield wówczas byłem i przykre wspomnienia nadal były świeże. Do meczu z Chelsea ManUtd przystępowało jako nowokoronowany mistrz kraju. Wszyscy myślami byli przy finale Pucharu Anglii, więc na murawie można było zobaczyć rezerwy. Cudicini, Diarra, Morais, Sinclair, Sahar, Kuszczak, Lee, Eagles, Richardson, Dong i… Solskjær. To właśnie Norweg został mianowany kapitanem zespołu, kto wie czy nie po raz pierwszy, bo na pewno ostatni. Wynik 0:0 zupełnie oddaje przebieg wydarzeń na boisku. Głęboko żałuję, iż opieszale śledziłem jego grę. Więcej szans ku temu już mieć nie będę.

W ostatnim meczu Premiership 06/07 United niespodziewanie przegrało przed własną publicznością z West Hamem 0:1. Dzięki temu „cudownemu” wynikowi „Młoty” nie spadły, a uratowała ich bramka Carlosa Teveza. Do Championship poleciało Sheffield United dowodzone przez Neila Warnocka, który na znak protestu odszedł z klubu i chciał się nawet wycofać z futbolu. Okazało się, iż gra Teveza w londyńskim klubie była nielegalna, za co FA nałożyła rekordową w historii karę 5 milionów funtów. Ale i tak w dół poleciały „Szable”. Po kilku tygodniach poleciał także Tevez. Do Manchesteru. Solskjær rozegrał wówczas ostatnie pełne spotkanie w karierze, żegnając się z Premiership przed własną widownią.


W kilkanaście dni później Chelsea pokonała United 1:0 w finale krajowego pucharu na Wembley. Solskjær wszedł na boisko w 112. minucie (foto powyżej), aby przechylić szalę zwycięstwa, ale to Didier Drogba był bohaterem dnia strzelając jedynego gola cztery minuty później. Nowoczesna mekka futbolu, 90 tysięcy widzów oraz finał najstarszych piłkarskich rozgrywek świata. Faktycznie, byłoby romantycznie, gdyby to Ole wówczas zdobył bramkę. Ale „futbol jest okrutny”.

Idealny na Premiership

Solskjær wystąpił przeciwko Chelsea 18 razy, ale tylko trzy razy udało mu się umieścić piłkę w siatce. Pozostałe 123 gole strzelił komuś innemu ;-) Tym niemniej, jeżeli już nam strzelał, to United nie przegrywało. Co ciekawe, za każdym razem kto inny był menadżerem Chelsea. We wszystkich pojedynkach Chelsea-United, kiedy Norweg wpisywał się na listę strzelców, uczestniczyło tylko czterech piłkarzy: Ed de Goey (raz jako rezerwowy), Zola, Gary Neville oraz Scholes. Ostatni z nich wziął właśnie udział w pożegnalnym meczu Norwega.

Miałem nie zanudzać, a wyszły mi trzy strony w Wordzie i pewnie tylko fanatycy dotarli do końca tej historii o Solskjærze i jego rywalizacji z Chelsea. Nie wiem czy los da mi okazję coś jeszcze o nim napisać. Jego wielkość wcale nie objawia się tylko w ilości strzelonych bramek. To kwestia talentu i daru od Boga. Ole imponował przede wszystkim wytrwałością w walce z kontuzjami oraz pasją do powrotu na boisku. Ponadto, był jednym z tych niewielu współczesnych ikon jednego klubu, które wzbudzały sympatię wśród fanów drużyn przeciwnych. Nikt nie pamięta, aby norweski napastnik pyskował na sędziego lub teatralnie przewracał się w polu karnym. Choć fizycznie jego organizm nie wytrzymał trudów kariery, mentalnie był piłkarzem idealnym na ligę angielską. Zawsze grał do końca. Choć może dlatego, iż wchodził tylko na końcówki?

3 Aug 2008

Wow!

Wynika mecz z AC Milanem doprawdy mnie miło zaskoczył. Bardzo miło. Rezultat w dużej mierze odzwierciedla przebieg gry, a to jest sygnał. Sygnał dla rywali na Wyspach i kontynencie. Sygnał Luisa Felipão Scolariego. „Wszystko jest pod kontrolą, wiemy o co gramy”, można wywnioskować.

Przypomnę przystawkę do tej notki, gdzie w kilku słowach skomentowałem postawę defensywy AC Milan. Bez wątpienia słabi, starzy i pozbawieni formy piłkarze to główny powód straty aż pięciu bramek. Za brak napastników w kadrze nie winiłbym ani kontuzji, ani barona de Coubertina bądź Seppa Blattera. Winny jest Adriano Galliani oraz jego świta. Wszak napastników można było kupić. Bramkarza zresztą też. Do zamknięcia okna transferowego zostały jeszcze cztery tygodnie.

Azjatyckie wyniki nie okazał się wyjętymi z kontekstu. Rywale wówczas byli słabi, ale Drużyna przepracowała ten okres efektywnie. Warto dodać, iż niemal wszyscy gracze z pola angażowali się w grę ofensywną, by po chwili razem wracać do obrony. Słowa uznania dla Scolariego, który przyjął założenia podobne do tych José Mourinho. Z tą różnicą, iż w obecnych planach kadrowych Klubu, miejsca dla Didiera Drogby nie widzę. Choć już sierpień, niektóre klasowe zespoły nadal szukają wzmocnień w linii ataku. Weźmy na przykład taki AC Milan...

To była typowa sytuacja spoza kadru. Bodajże mecz u siebie z Newcastle. Jedno z tych nudnych 1:0. Mourinho raz po raz podbiegał do linii bocznej i darł się. Na Drogbę i Arjena Robbena. Nie wracali się do obrony, nie chciało im się, a Portugalczykowi się to nie podobało. Holendra, który później zamknął nam drogę do finału LM, bez żalu się pozbyto, robiąc przy okazji dobry finansowo biznes. Drogbę w defensywnie widziałem chyba raz, de facto podczas ostatniego półfinału przeciw Liverpoolowi. Jemu udało się wprowadzić CFC do finału europejskich rozgrywek klubowych. Ale tam już było tylko gorzej. Tym niemniej, miniony sezon pokazał, iż Afrykanin to piłkarz tylko na Ligę Mistrzów. W lidze leniwy, grać przeciwko Readingom, Evertonom czy Aston Villom już mu się nie chciało.

Płakać za tym napastnikiem nikt raczej teraz nie będzie. Chyba że zapatrzeni nastoletni fani, którzy mają szczęście pamiętać tylko miłe i chwalebne wydarzenia z przeszłości. Podczas przedsezonowych przygotowań zszokował mnie Anelka. Od jego debiutu w Chelsea, wchodząc z ławki przeciwko Tottenhamowi, mógł liczyć na wspaniały doping fanów. Doskonale pamiętam tamten mecz. Francuz rozgrzewa się – trybuny skandują jego imię. Wchodzi na boisku – wrzask, szał, burza braw. Ma piłkę przy nodze na 40. metrze od bramki – wszyscy krzyczą: „strzelaj!” ;-)

Cztery bramki przeciwko Milanowi to nie jest przypadek. Runda wiosenna 07/08 była zupełnie nieudana. Piłkarz zgubił formę i nie mógł jej odzyskać, grając na skrzydle. Formę buduje się na zasadzie pewności siebie. A tej zdobyć nie mógł, ponieważ musiał dryblować i mijać rywali. Nie dawał rady, ponieważ był bez formy. Błędne koło. Każdy wiem, kto wówczas wyrządził Francuzowi tą taktyczną krzywdę. Scolari od początku zaufał Anelce i wystawia tam, gdzie piłkarz preferuje najbardziej: na szpicy. Minąć jednego obrońcę, głową zgrać piłkę do tyłu bądź dołożyć nogę. Puchar Kolejowy w Moskwie doskonale pokazał, gdzie drzemie potencjał Francuza. Asysta jednego dnia, cztery bramki drugiego.

W obwodzie pozostaje także Franco di Santo. Kto? Faktem jest, iż mało osób słyszało o Argentyńczyku, ale młody piłkarz jest niesamowicie utalentowany. Dołączył do nas, podobnie jak Anelka, minionej zimy, ale od razu został skierowany do zespołu rezerw. W trzy miesiące został najlepszym strzelcem i piłkarzem tego zespołu, kilka razy w pierwszej linii partnerował mu powracający po kontuzji Andrij Szewczenko. (Gracz za 130 tysięcy funtów tygodniowo w drużynie rezerw – welcome to Chelsea!) Już wówczas di Santo prezentował się o niebo lepiej od Claudio „call me wooden” Pizarro, ale ówczesny menadżer nie odważył się dać Argentyńczykowi szansy występu. Scolari jest zupełnie inny, dzięki czemu młody piłkarz w Azji zaprezentował się rewelacyjnie. Będzie z niego pociecha.

Pomimo licznych perypetii, AC Milan ostatecznie nie zagra w Lidze Mistrzów, choć długo się na to zanosiło. Z jednej strony szkoda, byłby to wymarzony rywal do wylosowania w fazie grupowej i ponownego rozbicia, z drugiej – sprawiedliwości stało się zadość. Finansowo zostaną wzmocnione słabsze ligi, a rossoneri są po prostu za słabi na chwilę obecną. Tsunami na Atlantyku (tak, jasne) nie pozwoli pewnego razu wrócić brazylijskim piłkarzom do Mediolanu, i pozbawiony południowoamerykańskiego importu zespół z kretesem przegra mecz ligowy lub Pucharu UEFA.

Kamyczek do ogródka: Puchar Kolejowy to też jest puchar. I go już przegraliśmy. Natomiast nawet Claudio Ranieri potrafił zdobyć przedsezonowe trofeum. Po serii rzutów karnych i decydującej jedenastce wykorzystanej przez ówczesnego kapitana Johna Terry’ego! Konia z rzędem temu, kto powie ilu menadżerów w historii Chelsea wygrało mecz po karnych! Viva Ranieri! Mięliśmy już ostatnio okazję kilka razy wspomnieć imię włoskiego szkoleniowca, ale wobec kontuzji José Bosingwy, do Juventusu ze Stamford Bridge nikt podczas tego okienka transferowego nie trafi.

PS. Straszna wiadomość: Drogba ready to pen new Chelsea deal