Wróciłem przed momentem z przedmeczowych konferencji prasowych na Stamford Bridge. Zazwyczaj podczas tak zwanego MD-1 (czyli Matchday Minus 1) szkoleniowiec gospodarzy spotyka się z mediami po porannej sesji treningowej w ośrodku treningowym, natomiast pod wieczór na główną płytę stadionu wybiega drużyna gości, aby zapoznać się z polem nadchodzącej bitwy. Tym razem jednak ktoś w Chelsea zdecydował się przenieść sesję medialną gospodarzy z Cobham na Stamford Bridge, z poranka na wieczór. Dlaczego? Nie wiem.
Tym niemniej, było to ciekawe doświadczenie dla dziennikarzy i chyba także psychologiczne zagranie ze strony „Niebieskich”. Niemal natychmiast można było zestawić ze sobą nastroje André Villas-Boasa i Unai Emery’ego oraz poczuć wiszącą w powietrzu presję wtorkowego spotkania.
O co cały ten zachód? Po raz pierwszy odkąd do fazy grupowej Ligi Mistrzów mogą awansować nie tylko mistrzowie czy choćby wicemistrzowie, ale i czwarte drużyny w tabeli (bądź i piąte, jak w przypadku Liverpoolu pięć lat temu), angielska piłka stoi nad przepaścią. Manchester United, Manchester City oraz Chelsea, jakby nie patrzeć piłkarskie krezusy ostatnich lat, muszą liczyć na zryw geniuszu, mocne nerwy i odrobinę szczęścia, aby na wiosnę nie wylądować w parze z taką na przykład Legią Warszawa. O ironio, z angielskich klubów tylko wyśmiewany jeszcze trzy miesiące temu Arsenal zapewnił sobie miejsce w fazie pucharowej elitarnych rozgrywek. Jeżeli „Kanonierzy” jako jedyna brytyjska drużyna zamelduje się w LM na wiosnę, będzie to z pewnością największa (negatywna) niespodzianka fazy grupowej w tym sezonie.
Porównując szkoleniowców Chelsea i Valencii, o dziwo lepiej prezentowała się Villas-Boas. Był uśmiechnięty i zrelaksowany, choć brutalnie przerywał pytania o ewentualny „spadek” do Ligi Europy – kwestia, która w tych zakątkach zachodniego Londynu faktycznie traktowana jest jako bolesna degradacja. Przy pytaniach od hiszpańskich dziennikarzy AVB nie wspomagał się tłumaczem odpowiadając w języku Cervantesa płynnie i chyba z większą swodą, aniżeli po angielsku. Po Emerym widać było natomiast zdenerwowanie i presję jutrzejszego spotkania. Choć obie konferencje ciągnęły się wyjątkowo długo, szkoleniowiec „Nietoperzy” ani razu nie pozwolił uśmiechowi zagościć na jego twarzy. „Valencia nie ma Abramowicza” – powiedział, dając do zrozumienia, że finansowo życie w Lidze Europy uderzyłoby w drużynę z Mestalli po kieszeni znacznie mocniej.
Obaj trenerzy nie żałowali sobie osobistych komplementów o rywalu, choć nie dali się wciągnąć w analizowanie mocnych i słabych stron przeciwników. Tak Villas-Boas jak i Emery podkreślali istotne psychologicznego przygotowania oraz siły w pokonaniu rywali. Tym niemniej, trenujący na płycie boiska zawodnicy Valencii zachowali się zupełnie odwrotnie aniżeli ich menadżer. Goście z Hiszpanii wydawali się z piłką bardzo rozluźnieni. Słychać było dużo śmiechu i żartów z kolegów, nawet kiedy ćwiczyli intensywny pressing na małej przestrzeni.
Mimo całej otoczki i dającej się odczuć presji spotkania z kategorii „make it or break it”, w poniedziałkowy wieczór przyszłość Chelsea rozgrywała się gdzieś indziej. Dosłownie. We wspomnianym już ośrodku treningowym w Cobham rezerwy Chelsea podejmowały Aston Villę. W ataku „Niebieskich” po raz pierwszy, jeżeli dobrze kojarzę, zagrali ze sobą potężny Romelu Lukaku oraz błyskotliwy Lucas Piazón. Jeżeli Roman Abramowicz dotrzyma słowa i bez znaczenia na jutrzejszy wynik AVB dostanie szansę wykonać „plan trzyletni”, to ta dwójka, wspomagana Danielem Sturridgem, będzie rozstrzygać o nowym kontrakcie dla portugalskiego menadżera w 2014 roku. Jeżeli ich potencjał będzie dalej tak ewoluował, AVB o pracę powinien być spokojny – rezerwy pokonały drugi skład Villi 2-0 po trafieniach Lukaku. Piazón także rozegrał dobry mecz, a w obronie pełne 90 minut ponownie zaliczył Sam Hutchinson. Przyszłość to nie jutro. Przyszłość to pojutrze.
No comments:
Post a Comment