Mecz w Londynie, który na zawsze zapisze się w pamięci Krakowa. Magia europejskich pucharów oczami przegranych.
Frustracja i szok. Martin Jol niedowierzająco kręcił głową, idąc w stronę tunelu. Jego piłkarze nie mieli nawet odwagi podnieść wzroku. Po wyrównującej bramce Baye Djiby'ego Falla sędzia nawet nie wskazał na środek boiska. Natychmiast odgwizdał koniec spotkania. Fulham odpadło z Ligi Europy w stylu tak dramatycznym, jak i tragicznym.
Wybuch radości garstki fanów Odense był przytłumiony, o ile to możliwe, ciszą kibiców Fulham. Zazwyczaj w takich momentach fani buczą, ale widzowie na Craven Cottage w pośpiechu ruszyli do wyjść – tylko niewielu zdawało się coś pokrzykiwać.
Piłkarze Fulham zachowali się podobnie jak ich kibice. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się, aby w strefie mieszanej (tzw. mix-zone) żaden zawodnik gospodarzy się nie zatrzymał. Ba! Żaden nawet nie przeszedł wzdłuż oczekujących dziennikarzy. Trzech czy czterech przemknęło za bannerami Ligi Europy, reszta użyła bocznych wyjść, aby niepostrzeżenie opuścić stadion. Przegrywać też trzeba umieć, choć trzeba im przyznać konsekwencję: po meczu byli równie niewidoczni co w drugiej połowie.
Angielscy dziennikarze szybko zrozumieli, że z wywiadów nici. Ja naiwnie czekałem dopóty, dopóki nie grzmotnęły wrota między budynkiem klubowym a mix-zone (zdjęcie obok).
Trener Martin Jol, niegdyś rosły obrońca, nigdy nie należał do najgłośniejszych. Ale podczas pomeczowej konferencji prasowej ledwo można było usłyszeć, w jaki sposób Holender tłumaczył smakujący niczym kompromitująca porażka remis. Jol szeptał. Z trudnością otwierał usta. Menadżer, który tak wiele przeżył, wyglądał na znokautowanego.
Fulham łatwo objęło prowadzenie, spokojnie dołożyło drugą bramkę i dominowało grę. Standardowa procedura klasowego zespołu. Faza pucharowa LE była jego. Odense nawet mu w tym nie próbowało przeszkadzać – w pierwszej połowie goście ani razu nie zagrozili bramce młodego Neila Etheridge'a, który zastępował kontuzjowanego Marka Schwarzera. Choć dla 21-latka był to debiut w barwach Fulham, ma on już na koncie 28 występów dla... reprezentacji Filipin, skąd pochodzi jego matka.
Gospodarze chyba już w przerwie zaczęli świętować awans. Na drugą połowę wyszli zaspani i zdekoncentrowani. Na boisku nastąpiła całkowita metamorfoza wydarzeń. Odense, świadome tego, że tak czy inaczej to jego ostatnie 45 minut w europejskich pucharach w tym sezonie, zaryzykowało. Gospodarze natomiast złożyli się niczym domek z kart.
Za kontaktowe trafienie, mimo precyzyjnie wykonanego rzutu wolnego, wina spada na młodego golkipera Fulham. Jeszcze przed wykonaniem stałego fragmentu gry Hans Henrik Andreasen przestawił piłkę o kilkadziesiąt centymetrów w prawo, ale bramkarz nie skorygował już muru. 2:1 i w powietrzu zaczęła się unosić nuta niepewności, kiedy pojawiła się informacja, że w Krakowie Wisła ponownie wyszła na prowadzenie.
Mimo wszystko losy meczu i kwestia awansu były w rękach (bądź nogach) Anglików. Jeszcze na 20 sekund przed końcem doliczonych trzech minut wprowadzony w drugiej połowie Orlando Sa porwał się z piłką na defensywę Duńczyków.
Mógł huknąć, mógł podać do niekrytych kolegów, mógł pobiec do rogu boiska. Mógł zrobić wszystko. Zamiast tego łatwo stracił, a Odense rzuciło się z ostatnią kontrą. Tak dla hecy, w myśl sportowej rywalizacji, ponieważ i tak nie miało nic do wygrania.
Eric Djemba-Djemba, nieraz wyśmiany w przeszłości na angielskich boiskach, ruszył środkiem pola. Na prawym skrzydle dostrzegł Espena Ruuda, który długo się nie zastanawiając, posłał futbolówkę w pole karne Fulham... Na zegarze była 92. minuta i 50. sekunda.
Reszta tej historii na stałe zapisze się jako jeden z najszczęśliwszych momentów w pamięci kibiców Wisły Kraków oraz sympatyków polskiego futbolu.
Kiedy Fulham ponownie zagra w europejskich pucharach? Nieprędko. Grudzień będzie trudnym miesiącem dla jego menadżera, a kilku piłkarzy, na czele z czołowym napastnikiem Bobbym Zamorą, sugerowało chęć odejścia z klubu już w styczniu.
Mimo wszystko gospodarze dalej śrubują wyjątkowy rekord: Fulham jeszcze nigdy nie przegrało u siebie meczu w europejskich pucharach. Przynajmniej ta passa będzie trwać dalej.
Przed laty świetne horrory pisał i reżyserował Wes Craven. Choć stadion Fulham nie jest nazwany jego imieniem, Amerykanin z pewnością byłby dumny z dramaturgii i drastyczności wydarzeń środowego wieczoru. Swoje trzy grosze mógłby także dorzucić Michael Jackson, którego pomnik stoi za jedną z trybun obiektu. Przebój „Thriller” pasowałby jako motyw przewodni kończący trwającą od czerwca odyseję Fulham po europejskich salonach i podwórkach.
Tekst ukazał się 15 grudnia na łamach iGol.pl.
No comments:
Post a Comment