Minęło kolejne dziesięć dni walki na trzech frontach. Od czasu historycznego już remisu z Liverpoolem, sezon nabrał dodatkowych rumieńców. Na drugi plan zeszła walka o Puchar Anglii, a jeszcze dalszy, o ironio, kwestia mistrzostwa Premier League. Dla fanów Chelsea najważniejsze jest wygranie Champions' League – naszego Świętego Graala.
W swoim pierwszym sezonie na Stamford Bridge, José Mourinho opowiadał jak to pewnego dnia zapukał do drzwi jego mieszkania przy Belgrave Square sąsiad dziękujący Portugalczykowi za wygranie po 50 latach ligi. Krajowe rozgrywki porównał wówczas do ciasteczka, a rozgrywki w Europie jedynie do wisienki na tymże ciasteczku. Wiele wody upłynęło od tamtej pory w Tamizie, wiele się zmieniło tak w Klubie, jak i świadomości jego kibiców.
Doskonale przekonałem się o tym podczas wyprawy na Wembley. Spodziewałem się licznego śpiewania „Que será, será” oraz celebrowania ogólnego piękna najstarszych na świecie piłkarskich rozgrywek. W drodze na mecz nie obyło się bez przeszkód, choćby kiedy ktoś pociągnął za hamulec bezpieczeństwa w pociągu na West Brompton. Na półfinał FA Cup musiałem w pośpiechu przedzierać się metrem, by zdążyć dosłownie na pierwszy gwizdek sędziego. Co ciekawe, dosłownie na minuty przed meczem, kiedy okolice stadionu pustoszały, widziałem tłukące się grupki fanów – widok raczej rzadki, jak i powszechnie pogardzany.
To już była moja trzecia wizyta w nowoczesnej wersji angielskiej świątyni futbolu, ale dopiero pierwszy raz w pełni zaimponowała mi atmosfera stworzona przez fanów. Na dolnych trybunach fani przez cały mecz stali za bramkami, góra także nie pozostawała dłużna niemalże bez przerwy śpiewając. A priori zakładam, iż fani Arsenalu musieli zachowywać się podobnie, bowiem huk stworzony przez kibiców Chelsea zagłuszał odgłosy z drugiej strony boiska. Inna sprawa, iż kibice „Kanonierów” wydawali się być niewidzialni, wtapiając się czerwonymi koszulkami w równie czerwone krzesełka nowego Wembley. Co ciekawe, tak w trakcie, jak i po meczu, fani Chelsea nie śpiewali typowych przyśpiewek Pucharu Anglii, ale „F%$k your history, we are going to Rome” - utarte już rok temu po półfinale z Liverpoolem, choć z Moskwą.
Po Arsenalu miał być Everton na the Bridge oraz ewentualnie zlot Chelsea Poland w Poznaniu, ale wszystko spaliło na panewce. Trzy uczelniane deadline'y w jedynym dniu uderzyły na tyle mocno, iż nie pojechałem na mecz przeciwko niebieskiej odmianie scouse. Natomiast jeszcze w czwartek wieczorem polowałem na jakieś last minute połączenie z Poznaniem/Warszawą/Szczecinem, aby razem z polskimi fanami Chelsea spędzić wieczór. Nie jestem pewien czy o gorączkę przyprawiło mnie akademickie przepracowanie czy ceny lotów, ale ostatecznie zdecydowałem się zostać w Anglii i odwiedzić Upton Park. Kiedy tylko pojawi się relacje ze zlotu, nie omieszkam napisać o tym na łamach tego bloga - wierzę, iż wszyscy bawili się w stolicy Wielkopolski szampańsko!
Wyprawa do wschodniego Londynu upłynęła mi w podobnym tonie jak ta tydzień wcześniej do północnej części miasta. Derby z West Hamem to był typowy angielski day-out z futbolem. Stojąc w nasłonecznionym, jednym z pierwszym rzędów Centenary Stand najzwyczajniej się opaliłem. Sporo śpiewania, kilka znajomych twarzy i dużo dyskusji o... Barcelonie. Zazwyczaj nie piszę o przebiegach meczów, ale tym razem wieczorne skróty w „Match of the Day” mnie przeraziły. Chelsea zdecydowanie dominowała grę, zwłaszcza w pierwszej połowie. West Ham najdłużej potrafił przetrzymać piłkę przez góra minutę, stworzył jedną okazję, choć de facto najgroźniejszą. Obejrzawszy skróty BBC byłem zdumiony selekcją fragmentów, które przedstawiono widzom. Jeżeli ktoś nie widział pełnych 90 minut, wyobraźcie sobie skrót dzisiejszego meczu Barcelona-Chelsea, kiedy pokazano by jedynie akcję Didiera Drogby, jako ważną odnotowania oraz odzwierciedlającą przebieg gry. I wracamy do punktu wyjścia – najczęściej śpiewaną przez kibiców Chelsea piosenka na Upton Park było „We are going to Rome”... Inna kwestia, iż to piosenki fanów gospodarzy wywołały w mediach znacznie więcej komentarzy. Sprawa na tyle się rozwinęła, by Frank Lampard osobiście się pofatygował i zadzwonił do jednej z rozgłośni by, pardone my French!, ochrzanił prowadzącego audycję dziennikarza. Ciężko w to uwierzyć, dlatego sami posłuchajcie.
Mecz z Barceloną zasługuje na oddzielną notkę. Tak jak zwykł robić to Guus Hiddink, tak i rozegrałem spotkanie na Camp Nou kilka razy. W jednym ze scenariuszy uwzględniłem nawet samego siebie! Bilet na mecz kupiony, kursor myszki na ostatnim przycisku potwierdzenia rezerwacji lotniczej – zabrakło tylko ostatniego kliknięcia. Summa summarum, bilet odkupił ode mnie znajomy, a pieniądze, których nie wydałem, przechodzą na budżet operacji „Rzym”. Oby!