O porażce, dżentelmeństwie i Maloudzie.
To porażki, a nie zwycięstwa, nas uczą. Dotyczy to tak sportu, jak i, generalnie ujmując, życia. Chelsea przegrała u siebie po raz pierwszy od lutego 2004 roku, a nasz rekord meczów bez porażki przerwał Liverpool, samemu awansując na fotel lidera. Gorzej być nie mogło?
Miałem szczęście oczyścić moje myśli natychmiast po ostatnim gwizdku sędziego. Pomimo brzydkiej pogody, obiecałem chłopakom, że pogramy trochę na świeżym powietrzu. Bieg w deszczu na boisko oraz godzinna sesja street soccera - pomogło. Kilka kwestii mogłem w głowie uporządkować.
Te 86 meczów bez porażki robi wrażenie. Pobiliśmy jeden z najstarszych rekordów Liverpoolu FC, choć nie raz byliśmy w wielkich opałach. Pamiętacie choćby ostatni Boxing Day i bramkę w pierwszej połowie na 2:0 dla Aston Villi? Jeszcze przed przerwą zaczynałem wysyłać smsy do znajomych. Ale te 86 to tylko sztucznie nadmuchana liczba. Jak dla mnie twierdza Stamford Bridge została psychicznie zdobyta wiele razy zanim ostatecznie wygrali tam "the Reds".
Majaczę? Byliśmy uwiezieni w złotej klatce. Choćby zeszłoroczne remisy z Evertonem, Wigan i Boltonem bolały gorzej niż porażki. To wówczas goście zrozumieli, że z Londynu można wywieźć korzystny rezultat. Pierwszy raz w życiu chciało mi się wymiotować na meczu piłkarskim, kiedy będący kilka metrów ode mnie Emile Heskey wpakował piłkę do bramki Petra Cecha w 92. minucie ligowej potyczki. Tamten wynik, i wiele im podobnych, były tylko sztucznym dmuchaniem balonu nazwanego "X ligowych meczów bez porażki u siebie". Zjawisko to także wśród fanów Chelsea budziło kontrowersje.
Jose Mourinho, zapytany prawie dwa lata temu o perspektywę porażki na własnym stadionie, ze spokojem odpowiedział, że to tylko fajna seria, ale za to pucharów nie przyznają. W teorii, wolałby poświęcić remis wystawiając napastnika za obrońcę i walczyć o zwycięstwo z ryzykiem nadziania się na kontrę. Mecze bez porażki powodowały także wewnętrzną presję. Piłkarze, zwłaszcza pod rządami Avrahama Granta, mieli związane nogi myśląc o tym "aby tylko nie stracić", zamiast o odważnej grze ofensywnej. Podobnie zachowywali się kibice, w tym - przyznaję - także ja sam. "Żebyśmy tylko nie przegrali" - powtarzało wielu przed meczem. Łysy spiker Neil Bennett także robił swoje wykrzykując w stylu bokserskiej gali podczas prezentacji drużyn ilu to meczów Chelsea nie przegrała.
Pisałem niedawno o wypowiedzi Alberta Camus ile to futbol znaczy w życiu człowieka. Po dzisiejszym meczu mogę dodać kolejny argument do tej dyskusji. Kibicowska presja, tak można nazwać czucie mdłości w końcówce meczu z Liverpoolem. Porażka zbliżała się wielkimi krokami. Mogłem zachować się jak każdy: zrzućmy na coś winę, pobluźnijmy trochę, oczernijmy zwycięstwo przeciwnika, w końcu to znienawidzeni Scousersi. Dla większości ludzi, czy chcemy się z tym pogodzić lub nie, to poprawia humor. Ale chciałbym wynieść z tego nieszczęsnego meczu jakąś naukę.
Przyznać, że ktoś inny zasłużył na to zwycięstwo. Pracować nad sobą, aby natychmiast podnieść się po porażce i ponownie walczyć o ambitne cele. Nasze życia, tak jak metaforyczny sezon w Premiership, to nie jest kwestia jednego wydarzenia. Cechą charakterystyczną wielkich zespołów jest radzenie sobie w trudnych momentach, kiedy trzeba odnaleźć się w niekorzystnych okolicznościach. Podnieść po bolesnej porażce, nie wypaść z rywalizacji. Dlatego właśnie te drużyny są wielkie!
Sympatycznie jest znaleźć na facebooku odpowiedź fana Liverpoolu na pomeczowe gratulacje, wszak z dumą odbiera się słowa o prawdziwym dżentelmeństwie. Przykład zachowania z klasą płynie w Chelsea z góry. Warto posłuchać słów gaffera.
Historia Chelsea ery Romana Abramowicza zaczęła się od meczu z Liverpoolem właśnie, kiedy Rosjanina w Klubie jeszcze nie było. Pamiętne zwycięstwo 2:1 w maju 2003 roku otworzyło drzwi do nowych rozdziałów historii zespołu z zachodniego Londynu. Doprawdy niewiele było momentów od tamtego momentu, aby fani Chelsea mogli się smucić. Niedzielne zakończenie passy ligowych meczów u siebie bez porażki stawiam na podobnym poziomie do moskiewskiego finału Ligi Mistrzów. Oceńcie wielkość Chelsea po tym, jak "wróci" w nadchodzących meczach. Jedynie John Terry, Frank Lampard, Wayne Bridge i Carlo Cudiciniego zaznali smaku przegranego meczu w lidze na Stamford Bridge. Dla wszystkich - to zupełnie nowe doświadczenie.
Kończąc ten przydługi wywód należy jeszcze nadmienić dwa nazwiska. Rozumiem, że nowy menadżer przyszedł do Klubu z une carte blanche, ale ani Salomon Kalou ani Florent Malouda nie zasługiwali na bycie w kadrze po zeszłorocznych "popisach". Ci piłkarze po prostu odstają od reszty zespołu, są po prostu dobrymi zawodnikami, ale nic poza tym. Choć obaj byli wychwalani przez angielskich dziennikarzy w tym sezonie, sceptycznych opinii się nie wyrzekłem. Głupie bramki przeciwko Middlesbrough mnie nigdy nie przekonają, za takie trafienia nikogo się nie rozlicza. Jeżeli Luis Felipe Scolari chce odnieść sukces na the Bridge, musi się wspomnianych panów pozbyć.
PS. Tytuł wpisu został zainspirowany genialną wypowiedzią Jacka Nicholsona z filmu "As good as it gets".
PS2. Nie jesteśmy już najbogatsi. Nie jesteśmy poza zasięgiem. Nie bronimy epopeicznego rekordu. Jesteśmy znowu ludźmi. Warto przeczytać o tym komentarz z the Guardian.