27 Oct 2008

Stawać się lepszym człowiekiem

O porażce, dżentelmeństwie i Maloudzie.

To porażki, a nie zwycięstwa, nas uczą. Dotyczy to tak sportu, jak i, generalnie ujmując, życia. Chelsea przegrała u siebie po raz pierwszy od lutego 2004 roku, a nasz rekord meczów bez porażki przerwał Liverpool, samemu awansując na fotel lidera. Gorzej być nie mogło?

Miałem szczęście oczyścić moje myśli natychmiast po ostatnim gwizdku sędziego. Pomimo brzydkiej pogody, obiecałem chłopakom, że pogramy trochę na świeżym powietrzu. Bieg w deszczu na boisko oraz godzinna sesja street soccera - pomogło. Kilka kwestii mogłem w głowie uporządkować.

Te 86 meczów bez porażki robi wrażenie. Pobiliśmy jeden z najstarszych rekordów Liverpoolu FC, choć nie raz byliśmy w wielkich opałach. Pamiętacie choćby ostatni Boxing Day i bramkę w pierwszej połowie na 2:0 dla Aston Villi? Jeszcze przed przerwą zaczynałem wysyłać smsy do znajomych. Ale te 86 to tylko sztucznie nadmuchana liczba. Jak dla mnie twierdza Stamford Bridge została psychicznie zdobyta wiele razy zanim ostatecznie wygrali tam "the Reds".

Majaczę? Byliśmy uwiezieni w złotej klatce. Choćby zeszłoroczne remisy z Evertonem, Wigan i Boltonem bolały gorzej niż porażki. To wówczas goście zrozumieli, że z Londynu można wywieźć korzystny rezultat. Pierwszy raz w życiu chciało mi się wymiotować na meczu piłkarskim, kiedy będący kilka metrów ode mnie Emile Heskey wpakował piłkę do bramki Petra Cecha w 92. minucie ligowej potyczki. Tamten wynik, i wiele im podobnych, były tylko sztucznym dmuchaniem balonu nazwanego "X ligowych meczów bez porażki u siebie". Zjawisko to także wśród fanów Chelsea budziło kontrowersje.

Jose Mourinho, zapytany prawie dwa lata temu o perspektywę porażki na własnym stadionie, ze spokojem odpowiedział, że to tylko fajna seria, ale za to pucharów nie przyznają. W teorii, wolałby poświęcić remis wystawiając napastnika za obrońcę i walczyć o zwycięstwo z ryzykiem nadziania się na kontrę. Mecze bez porażki powodowały także wewnętrzną presję. Piłkarze, zwłaszcza pod rządami Avrahama Granta, mieli związane nogi myśląc o tym "aby tylko nie stracić", zamiast o odważnej grze ofensywnej. Podobnie zachowywali się kibice, w tym - przyznaję - także ja sam. "Żebyśmy tylko nie przegrali" - powtarzało wielu przed meczem. Łysy spiker Neil Bennett także robił swoje wykrzykując w stylu bokserskiej gali podczas prezentacji drużyn ilu to meczów Chelsea nie przegrała.

Pisałem niedawno o wypowiedzi Alberta Camus ile to futbol znaczy w życiu człowieka. Po dzisiejszym meczu mogę dodać kolejny argument do tej dyskusji. Kibicowska presja, tak można nazwać czucie mdłości w końcówce meczu z Liverpoolem. Porażka zbliżała się wielkimi krokami. Mogłem zachować się jak każdy: zrzućmy na coś winę, pobluźnijmy trochę, oczernijmy zwycięstwo przeciwnika, w końcu to znienawidzeni Scousersi. Dla większości ludzi, czy chcemy się z tym pogodzić lub nie, to poprawia humor. Ale chciałbym wynieść z tego nieszczęsnego meczu jakąś naukę.

Przyznać, że ktoś inny zasłużył na to zwycięstwo. Pracować nad sobą, aby natychmiast podnieść się po porażce i ponownie walczyć o ambitne cele. Nasze życia, tak jak metaforyczny sezon w Premiership, to nie jest kwestia jednego wydarzenia. Cechą charakterystyczną wielkich zespołów jest radzenie sobie w trudnych momentach, kiedy trzeba odnaleźć się w niekorzystnych okolicznościach. Podnieść po bolesnej porażce, nie wypaść z rywalizacji. Dlatego właśnie te drużyny są wielkie!

Sympatycznie jest znaleźć na facebooku odpowiedź fana Liverpoolu na pomeczowe gratulacje, wszak z dumą odbiera się słowa o prawdziwym dżentelmeństwie. Przykład zachowania z klasą płynie w Chelsea z góry. Warto posłuchać słów gaffera.

Historia Chelsea ery Romana Abramowicza zaczęła się od meczu z Liverpoolem właśnie, kiedy Rosjanina w Klubie jeszcze nie było. Pamiętne zwycięstwo 2:1 w maju 2003 roku otworzyło drzwi do nowych rozdziałów historii zespołu z zachodniego Londynu. Doprawdy niewiele było momentów od tamtego momentu, aby fani Chelsea mogli się smucić. Niedzielne zakończenie passy ligowych meczów u siebie bez porażki stawiam na podobnym poziomie do moskiewskiego finału Ligi Mistrzów. Oceńcie wielkość Chelsea po tym, jak "wróci" w nadchodzących meczach. Jedynie John Terry, Frank Lampard, Wayne Bridge i Carlo Cudiciniego zaznali smaku przegranego meczu w lidze na Stamford Bridge. Dla wszystkich - to zupełnie nowe doświadczenie.

Kończąc ten przydługi wywód należy jeszcze nadmienić dwa nazwiska. Rozumiem, że nowy menadżer przyszedł do Klubu z une carte blanche, ale ani Salomon Kalou ani Florent Malouda nie zasługiwali na bycie w kadrze po zeszłorocznych "popisach". Ci piłkarze po prostu odstają od reszty zespołu, są po prostu dobrymi zawodnikami, ale nic poza tym. Choć obaj byli wychwalani przez angielskich dziennikarzy w tym sezonie, sceptycznych opinii się nie wyrzekłem. Głupie bramki przeciwko Middlesbrough mnie nigdy nie przekonają, za takie trafienia nikogo się nie rozlicza. Jeżeli Luis Felipe Scolari chce odnieść sukces na the Bridge, musi się wspomnianych panów pozbyć.

PS. Tytuł wpisu został zainspirowany genialną wypowiedzią Jacka Nicholsona z filmu "As good as it gets".

PS2. Nie jesteśmy już najbogatsi. Nie jesteśmy poza zasięgiem. Nie bronimy epopeicznego rekordu. Jesteśmy znowu ludźmi. Warto przeczytać o tym komentarz z the Guardian.

7 Oct 2008

Wymierają powoli

Zwątpiłem.
Chelsea właśnie strzeliła drugą bramkę. Nicolas Anelka wreszcie wepchnął piłkę do siatki, Brad Friedel został pokonany po raz drugi w niedzielnym meczu. Stamford Bridge podskoczyło, niematerialną radość można było niemalże poczuć. Ale po dziesięciu sekundach, palce wszystkich fanów Chelsea wskazywały sektor gości. "Who are ya? Who are ya?", ciągle i ciągle powtarzał tłum, mimo iż piłkarze wznowili już grę.
- A ty, co tak cicho? - zapytał znajomy.
- Przyszedłem obejrzeć mecz. O, patrz jak zareagował Martin O'Neill! - odparłem.

Napisałbym, że jestem człowiekiem starej daty. Ale musiałoby to zapewne oznaczać pierwszą połowę XX. wieku, czasy moich pra- oraz prapradziadków. Wówczas to, według angielskich książek o futbolu, ludzie ekscytowali się grą, sportem jako takim. Na trybuny przychodziło jeszcze więcej kibiców niż współcześnie, a każde efektowne zagrania oklaskiwano.

Przyśpiewka "Who are ya?" jakaś strasznie pejoratywna nie jest. Ba, ma taki sam szyderczy oddźwięk jak "Pajace", śpiewane w innych krajach. Ale nie o formę, a intencje mi teraz chodzi. Dlaczego ktoś może czerpać większą (i dłuższą) radość ze słownych ataków na drużynę przeciwną, aniżeli cieszenia się z bramki swojego zespołu? To jest chyba prostactwo.
W latach '70. i '80. zmienił się sposób postrzegania futbolu. "Pionierskie" (o ironio, szły w dół) zmiany zaczęły następować w Anglii. Skrajne ugrupowania polityczne zaczęły odciskać piętno na kibicach, obudzono agresję anonimowych mas. Podobno gdzieś w Hiszpanii zachowały się archaiczne wzorce pozytywnego dopingu, ale boję się, że to bajka. Frustracje dnia codziennego zaczęto wyładowywać na stadionach. W niektórych krajach taka mentalność trwa do dziś. Anglia przeżyła swój dramat w trzech aktach: na Valley Parade w Bradford, na Heysel w Brukseli, oraz na Hillsborough w Sheffield, po których dostała rozgrzeszenie dopiero na Euro 1996.

Mistrzostwa Europy w ojczyźnie futbolu dały powiew świeżości. Pokazały, że nowoczesne stadiony i bezwzględna walka ze stadionowym prostactwem może się udać. W nieco ponad dekadę później, angielskie zespołu zdominowały europejskie rozgrywki. Zmieniona została struktura systemu kibiców. Odebrano im w klubach władzę, zaczęto traktować jak gości na przedstawieniu. "Ty kupujesz bilet, my na murawie robimy przedstawienie godne London Metropolitan Opera". Ktoś powie, że zabiło to atmosferę na trybunach i ma rację. Ale w zamian, widz dostał produkt w najlepszej na świecie jakości, angielską Premiership.
Kto zarobi więcej: zwycięzca Ligi Mistrzów czy spadkowicz z Premier League? Za tryumf w europejskich pucharach można dostać do 20 milionów funtów. Za ostatnie miejsce w lidze, z tytułu praw telewizyjnych i sponsorskich, blisko 30 milionów.

W najnowszym numerze fanzinu kibiców Chelsea, cfcuk, można znaleźć dwa ciekawe artykuły zgorzkniałych 40-latków. O tym jak odebrano im pasję meczów z lat '80., że "nowi" nie wiedzą, co to doping, że stadiony stały się teatrami, że oni już na mecze nawet nie chcą chodzić. Wszystkiemu winne wspomniane Euro 96, SkySports (czyt. prawa telewizyjne) oraz coraz większe pieniądze, czyli wszystko to, co dało Premier League hegemoniczną pozycję w piłkarskim świecie. Angielska ekstraklasa to jedyny sportowy produkt Europy, o który upomina się Ameryka.

Czytałem te artykuły i się cieszyłem. Futbol w najlepszym wydaniu staje się powoli wolny od chuliganerii, której już na tą zabawę nie stać. Dla ogólnego dobra, kibic staje się widzem, a nie aktorem piłkarskiej potyczki. Skowyt angielskich fanów dotrze niedługo także do innych krajów, wraz z rozszerzaniem się futbolu na globalną skalę.
Futbol to już nie produkt, ale katalizator przemian. Dwa kraje się spierają, zrzuć im mecz międzypaństwowy. Pokaż, że na boisku wszyscy są sobie równi. Potrzebujesz zachęcić jakiś region do zmian społecznych, światopoglądowych, pomóc rozbudować infrastrukturę - daj im organizację jakieś imprezy. Afryka jest wykorzystywana przez imperialistyczne potęgi - pozwól jej pokazać, że także potrafi na nich zarabiać. Problemy wychowawcze w szkole - daj im piłkę i naucz reguł gry.

Piszę te słowa, bowiem za 10-15 lat będziecie mogli odczuć je na własnej skórze. Kolejne osoby będą z łezką w oku wspominać zadymy, "piękne czasy" ustawek oraz szalonych wyjazdów. Ale ani teraz, ani wówczas nie będzie mi ich żal. Ale siedząc w niedzielę na the Shed i widząc te wszystkie palce wskazujące fanów gości przeszyła moją głowę niepewność. Czy jakieś cząstki "negatywnego kibicowania" nie pozostaną ukryte na stałe w masowej świadomości przynosząc groźbę ponownego zrodzenia się?

PS. Decyzja o napisaniu powyższego felietonu, również opublikowanego na iGolu, jest w dużej mierze zainspirowana komentarzami pod notką na blogu Michała Okońskiego.

6 Oct 2008

Powrót do akademii

Stęskniłem się za uczelnianymi murami. Od ostatnich zajęć minęło ponad cztery miesiące, więc czasu aż nadto. Już się nie mogę doczekać, kiedy na nowo zaczniemy dyskutować i wspólnie się uczyć. O Marksistach we współczesnym świecie, o przyszłości kapitalizmu, o naturze ekonomii, o filozofiach sprawowania rządów, o erze konsumentów, o wyborczych szansach Konserwatystów, etc. Mógłbym tak wymieniać i wymieniać...

Fajnie, jakby udało się utrzymać ten intelektualny czar. Po raz pierwszy naprawdę brakowało mi nie spotykania znajomych twarzy, ale nauki, książek oraz rozmów o sprawach przeszłych, przyszłych i bieżących. Mam odwagę pisać te słowa, choć zdaję sobie sprawę, iż za kilka dni mogę zacząć przeklinać je, siedząc nad wielkimi księgami politycznych oraz międzynarodowych mądrości. Jeśli nawet tak się zdarzy, miło było, choć przez chwilę, czuć powiew tej świeżości umysłu.

Trudno mi powiedzieć, czy moja dziennikarska pasja ucierpi z powodu tej akademickiej. Czasami czuję się, jakby o moje względy walczyły dwie kochanki, a ja nie potrafił się zdecydować, którą wybrać. Oj, typowy żywot spod znaku Bliźniąt. I będę starał się flirtować z obiema tak długo, jak sytuacja na to pozwala.

I jeszcze anegdota. Claude Moraes to, jak się można domyślić, londyński eurodeputowany do Parlamentu Europejskiego. W jednym z ostatnich wywiadów sprzeciwił się poparciu Wielkiej Brytanii dla zamykania włoskich granic przed Romami oraz idei wprowadzenia egzaminów z języka angielskiego przed otrzymaniem wiz na pracę w Zjednoczonym Królestwie. Próby te nazwał hipokrytycznymi. „W Hiszpanii, największą wspólną imigrantów są Brytyjczycy. Są oni także najmniej zintegrowani z nowym krajem, większość po hiszpańsku mówi słabo lub wcale”. Ot, ciekawostka.

3 Oct 2008

Kinnear znowu ma swoje pięć minut

(fot. Tam jest wyjście! / telegraph.co.uk)
Czyli o menadżerze epizodycznym.

Kim jest szkoleniowiec Srok? To pytanie zaczyna nabierać nowego wymiaru. Jeszcze niedawno pisałem o niechcianym Newcastle United, dla którego nikt nie chce pracować w przejściowym okresie sprzedawania klubu. Ślepy strzał trafił w Joe Kinnear. Trafnie skomentował to Alan Shearer. – Jakbym miał wymieć 500 kandydatów na menadżera zespołu, jego nazwisko nawet nie przyszłoby mi na myśl - powiedział były kapitan reprezentacji Anglii.

Podczas całkiem udanej kariery piłkarskiej, Kinnear reprezentował barwy tylko dwóch klubów: Tottenhamu Hotspur (prawie 200 występów w latach 1965-75) oraz Brighton&Hove Albion, gdzie zaliczył roczny epizod przed zawieszeniem butów na kołku. Wyemigrowawszy do Azji, na ponad dekadę słuch o nim zaginął. Dopiero przygodą z Wimbledonem w angielskiej ekstraklasie (krótką, aczkolwiek burzliwą) przypomniał o sobie rodzimej piłce. Kinnear zrezygnował z funkcji menadżera po ataku serca, a klub w kolejnym sezonie spadł do ówczesnej Division One.

Praca w Luton i Nottingham znowu się skończyła, zanim na dobre się zaczęła. Ciężko się nad tym dłużej roztkliwiać, po prostu nie ma o czym. Miał coś zrobić, osiągnąć postawiony cel, ale nie udało się. Menadżerem Newcastle też został przez przypadek, po prostu nikt inny tej pracy nie chciał. W jednym z wywiadów Kinnear przyznał to szczerze. Ot, miał się zająć zespołem przez kilka tygodni, kiedy Mike Ashley próbował klub w międzyczasie sprzedać. Nowy właściciel zatrudnia nowego menadżera i kolejna krótka misja Kinnear dobiega końca. Tym razem jednak, 61-latek postanowił pozostać w pamięci na trochę dłużej. Zanim prowadzone przez niego Newcastle United rozegrało choćby jeden mecz!

Konferencja prasowa, jak każda inna. Dziennikarz pyta, menadżer w ten sam sposób odpowiada. Wszyscy są zadowoleni, bo dziennikarz ma materiał, aby zapchać łamy gazet, a menadżer cieszy się z budowana pozytywnego wizerunku klubu. Tym razem, było inaczej.

Pięć minut, 52 razy użyte wulgaryzmy. Materiał, który nie powinien być puszczany nieletnim. Tomasz Lis przy tym wysiada.

Transkrypcję rozmowy z prasą dostarczyło dzisiaj kilka gazet, m.in. the Times, ale ofiarami ataku menadżer padli dziennikarze brukowego Daily Mirror, na którego stronie internetowej można wysłuchać całej konferencji. Pomimo użytego języka, polecam.

Jeżeli pan Kinnear mógł coś udowodnić, to z pewnością udało mu się. Dlaczego od kilku lat nikt nie chciał go zatrudnić? Dlaczego każda przygoda z profesjonalnym futbolem kończyła się tak szybko? Ostatnia, nawet zawieszeniem na dwa mecze za komentarze pod adresem sędziego. W ciągu ostatnich dziesięciu lat wiele się w angielskiej piłce zmieniło. Pojawili się zagraniczni właściciele, kluby zaczęły regularnie kupować największe gwiazdy futbolu, a rozgrywki ligowe stały się najpopularniejszymi na świecie, oglądanymi przez miliardy, relacjonowanymi przez coraz większą ilość mediów. Kinnear stracił kontakt z tym światem oraz umiejętność obcowania w nim. Doświadczenia z Wimbledonu są teraz nic nie warte, świat poszedł za bardzo do przodu.
- Czy Kinnear miał prawo tak się zdenerwować?
- Nie.
- Czy nadaje się do pracy w klubie Premiership?
- Nie.
Rację miał Shay Given od początku uważający, że tymczasowe rozwiązanie z Kinnearem jest złe i prowadzi donikąd. Dziś jego oraz innych zasłużonych piłkarzy reprezentujących barwy Newcastle United jest dziś po prostu żal. Albo Ashley natychmiast sprzeda klub i permanentny menadżer zostanie zatrudniony, albo nowy sezon Magpies zaczną w the Championship.

PS. Swoją drogą, przypomniało mi się, że już kiedyś pisałem o menadżerze buforowym. Może by cykl jakiś zrobić? ;-)